poniedziałek, 10 października 2022

Relacja nr 2. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część trzecia.

 

Relacja 2. 

Rozmowy jednostronnie bezdźwięczne, choć pełne zadziwiających treści - starodawne "sms-y" pomiędzy "duchami", a uczestnikami seansu spitrytystycznego.


W poprzednim odcinku mikro-serii o niezwykłych zjawiskach opisałam pokrótce rodzinne bytowanie w obszernym, choć służbowym mieszkaniu moich dziadków: babci Irenki - nauczycielki i dziadka Willego - kierownika szkoły w Chechle Drugim, położonym pod Pabianicami, niedaleko Łodzi.


Fot. z 2007 r. (BB)
Na pierwszym planie pomnik - upamiętniający bohaterską śmierć żołnierzy z 72 Pułku Piechoty im. Dionizego Czachowskiego, którzy 7 września 1939 roku bronili tego terenu przed najeźdźcą hitlerowskim.
Pochowano ich na sąsiadującym ze szkolną posesją niewielkim wzniesieniu, zajętym częściowo przez dawny cmantarz ewangelicki z XIX wieku.

W tle - budynek Szkoły Podstawowej im. Jadwigi Wajsówny w Chechle.
W mieszkaniu służbowym na I piętrze w latach 1950-1972 mieszkali moi dziadkowie Irena i Wilhelm - nauczyciele tejże szkoły, gdzie mój dziadek Willi pełnił także funkcję kierownika.



Fot. z 2007 r. (BB)
Elewacja boczna szkoły w Chechle Drugim od strony dawnego sadu i pasieki, z widocznym oknem saloniku na I piętrze. W głębi obecna rozbudowa budynku o blok sportowy, zajmująca wraz z boiskiem cały dawny teren zielony i nieistniejące gospodarstwo, które do wczesnych lat 70. ubiegłego wieku znajdowało się na zapleczu szkoły.




Kolejna relacja mojego cyklu związana jest także z chechelskim domem, a dokładniej z kameralnym salonikiem muzycznym na pierwszym piętrze, gdzie obok starego, czarnego pianina "Theodor Betting" stał okrągły stół średniej wielkości, nadający się świetnie do... przeprowadzania seansów spirytystycznych.

Salonik na I piętrze budynku szkolnego.
Ciocia Lilka stoi obok pianina i owego okrągłego, drewnianego stołu.


Poniżej:
Jedna z zabawnych scenek w saloniku muzycznym, gdzie wielokrotnie odbywały się wesołe spotkania młodzieży w latach 50. i 60. ubiegłego wieku.

Prócz pianina, dla rodziny i gości dostępne były liczne instrumenty: dwie inkrustowane ozdobnie mandoliny, skrzypce, sycylijska gitara z inkrustowanym motylem i cymbałki chromatyczne. Do dyspozycji były nawet przygotowane flet prosty i harmonijka ustna.
Moje trzy ciocie - wówczas mieszkające na co dzień w Łodzi - były tryskającymi humorem, pełnymi wigoru i temperamentu młodymi kobietami. Podczas wakacji i świąt spędzały każdą wolną chwilę w mieszkaniu, zajmującym niemal całe piętro w okazałym budynku szkolnym. Organizowały niezliczone spotkania w gronie przyjaciół i znajomych, którzy z ochotą opuszczali fabryczną w owych latach Łódź, by spędzić wolny czas w miłym towarzystwie i przy suto zastawionym stole, a czasem także pospacerować po okolicy, ciesząc się czystym powietrzem, kolorami pól i zielenią odległego o niecały kilometr boru.

Wizyta rodzinna w Pawlikowicach -
u jednego z braci mej babci - Ładysława Łaszkiewicza (agronoma) i jego żony Helenki (kierowniczki miejscowej szkoły).

Przełom lat 60. i 70. ubiegłego wieku.




Sławena, Lilka i Ula z fantazją wymyślały coraz to nowe rozrywki i atrakcje. Prócz spacerów po uroczym lesie i wypadów do kąpieliska w Pabianicach, organizowały od czasu do czasu letnie wyprawy w dalsze okolice. Były to rowerowe wycieczki do rodziny babci Irenki w Pawlikowicach lub do Ldzania, gdzie w osadzie Talar znajdowały się dwa zabytkowe młyny. Nad uroczą, czyściutką rzeczką Grabią można było poplażować, zażyć kąpieli w krystalicznej wodzie lub popływać kajakiem, przedzierając się przez tajemnicze meandry, utworzone pośród szuwarów i grążeli zarastających stawy, będące rozlewiskiem Grabi.


Zabytkowe młyny nad Grabią. 
Fot. ze strony polskaniezwykla.pl






Kolejną rozrywką były wizyty w Kolumnie. To założone w 1928 r. letnisko – znane z pensjonatów i domków letniskowych położonych na piaszczystych pagórkach porośniętych sosnowym lasem – przyciągało turystów urokami przyrody i architektury, ale też smacznymi lodami i modną wówczas kawą marago.


Miasto - Las - Kolumna.
Letnisko.
Jeden z domków w lesie sosnowym.
Fot. Rafał Tomczyk





Najciekawsze jednak były z rzadka urządzane przez ciocie seanse spirytystyczne.
Jako nastolatka byłam świadkiem kilku rozmów z "bytami niematerialnymi", wcześniejsze spotkania znam jedynie z rodzinnych relacji.
Ciocie opowiadały mi o niezapomnianym, choć odbytym już dawno listopadowym seansie, kiedy to ich zaproszenie do kontaktu przyjął ponoć sam Adam Mickiewicz. Nie odpowiedział wprawdzie na zadawane mu pytania, ale spotkanie z moimi ciotkami i ich gośćmi zakończył następująco:

"Po co przyszłość swoją znać? 
Lepiej w szczęściu wiecznym trwać!"

Po czym w okno saloniku uderzył z ogromną siłą jakby konar drzewa (?), mimo, że nie szalała wówczas na dworze ani wichura, ani burza. Noc była pogodna, dookoła panował spokój.
Huk był jednak tak potężny, że obecni podczas seansu młodzi mężczyźni wybiegli na podwórze i do sadu owocowego, który znajdował się pod oknami saloniku. Rosły tam stosunkowo niskie drzewa owocowe, które nie dosięgały koronami do okien na I piętrze (a kondygnacje w budynku szkoły były imponujące - bo mierzyły ponad trzy metry w świetle pomieszczeń). Młodzieńcy nie zauważyli też żadnego intruza, który mógłby na przykład rzucić jakimś przedmiotem w szybę... O dziwo - okno saloniku pozostało nienaruszone - szyba nie pękła, nie było też żadnych śladów uderzenia.
W wydarzeniu tym brało udział kilka osób. Wszyscy słyszeli ów grzmot (huk) dobiegający bezpośrednio od okna, obok którego stał stół, przy którym wszyscy wówczas siedzieli.

Fotografia przedstawia tzw. "tablicę ouija" z umieszczonymi na niej napisami: 
TAK         NIE
ALFABETEM od A do Z
CYFRAMI od 1 do 0
i pożegnaniem:
DO WIDZENIA
Fot. Shutterstock
ze strony: stylzycia.radiozet.pl



Seanse w Chechle odbywały się nieczęsto. Potrzebny był zawsze odpowiedni nastrój - skupienie i powaga. Przede wszystkim zaś u podłoża tkwiła gorąca potrzeba dowiedzenia się o nadchodzącej przyszłości jakichś bliżej nieokreślonych szczegółów, które mogłyby stanowić wskazówkę, jak należy postąpić w trudnych i niejasnych dla młodych wówczas cioć, ich kuzynów i znajomych okolicznościach życia.
Do seansów zawsze używano historycznej porcelany chińskiej, niezwykle cienkiej - prześwitującej pod światło, delikatnej i filigranowej - a w związku z tym bardzo lekkiej.
Dwie malutkie filiżanki wraz z podstawkami z tego rodzinnego kompletu (który niegdyś liczył aż po 24 sztuki każdego z naczyń) mam na pamiątkę do dziś u siebie. Dzięki temu mogę zaprezentować ten mini-zestaw.
Do spotkań z duchami używano odwróconego podstawka od filiżanki z narysowaną strzałką (która wskazywała litery na tablicy ouija). 

W spotkaniach z duchami brało udział zawsze kilka osób. Niestety nikt nie notował otrzymanych tak oryginalną techniką informacji. 
Efekty tych jednostronnie niemych rozmów znam tylko z opowiadań.


Zadawano glośno pytania zaproszonemu zmarłemu (był to pochodzący z rodziny dalszy krewny lub też wybrana, znana postać).
Duch odpowiadał poprzez poruszanie po planszy odwróconym podstawkiem, kierując strzałkę na kolejne litery. 
Trwało to najczęściej bardzo długo.
Oczywiście dla ułatwienia - uczestnicy seansu łączyli swoje wyprostowane ponad talerzykiem dłonie koniuszkami małych palców - skupiając w ten sposób potrzebną duchowi energię, by podstawek mógł się przesuwać po tablicy ouija.

Z opowiadań wiem, że zdarzały się sprawdzone później w praktyce przepowiednie, liczne natomiast były wskazówki, czy wręcz nakazy ze strony duchów - jak trzeba postępować w życiu, by spełnić wymagania Istoty Najwyższej (Boga).

Ciocia Lilka opowiadała mi, że pewnego razu, kiedy zapytała o swego przyszłego męża (miała bowiem wielu adoratorów) - duch odpowiedział jej podając konkretne imię i nazwisko (nie przytaczam go tutaj ze względów oczywistych).  Wówczas jeszcze ciocia nie znała człowieka o podanym nazwisku. Okazało się jednak wkrótce, że poznała mężczyznę o takim samym imieniu i nazwisku, jak podane przez ducha kilkanaście tygodni wcześniej! Człowiek ten zaprzyjaźnił się z Lilką do tego stopnia, że oświadczał się jej kilkakrotnie - jednakże ciocia jego zalotów nie przyjęła...
Wyszła za mąż wiele lat później, jako już bardzo dojrzała kobieta.

W seansach spirytystycznych nie brali nigdy udziału moi dziadkowie. Uważali je za praktyki niecne, zakłócające spokój duszom w zaświatach.
Babcia często przybywała do saloniku, by zakończyć przydługie nocne posiedzenia młodzieży. Dla niej momentem, który decydował o konieczności przerwania seansu były dziwne zjawiska, jakich doświadczała w kuchni w tym samym czasie. Otóż kiedy gazety, które zawsze leżały na parapecie okiennym obok kuchennego stołu zaczęły się poruszać - falować jakby pod wpływem niewidzialnego wiatru (okna i drzwi nocą były pozamykane, przeciąg należało więc wykluczyć) - babcia dochodziła do wniosku, że duchy mają już dosyć tych inwestygacji. Wkraczała wtedy do saloniku rzucając głośno: 
- Kończcie już, moi drodzy! Duchy są zmęczone!!! 

Wiele lat później, jako nastolatka, zostałam dopuszczona do uczestniczenia w kilku seansach. Nie zdecydowałam się jednak trzymać dłoni nad talerzykiem. Siedziałam przy stole, zadawałam duchom przygotowane wcześniej pytania i zapisywałam odpowiedzi.
Zachował się nawet stary zeszyt z zapiskami.
Ostatni seans odbył się latem 1981 roku. Było to już w Łodzi, w mieszkaniu dziadków, do którego przeprowadzili się w 1972 roku.
Jako świadek tych spotkań z "istotami niematerialnymi" muszę przyznać, że wywarły na mnie ogromne wrażenie.
Przede wszystkim zawsze mogłam przewidzieć, czy dany seans powiedzie się, czy też nie. Otoż jeśli duch miał przybyć - odczuwałam na wstępie wyraźny, chłodny powiew na wysokości kolan. Jeśli ten zimny prąd powietrza nie poprzedzał seansu - było wiadomo, że nic z tego nie będzie. Okazało się, że tylko ja wyczuwałam ten chłód, pozostali uczestnicy odczuwali dopiero obecność "istoty spoza tego świata" dzięki poruszeniom talerzyka.
Bywało, że odwrócony podstawek od filiżanki nabierał takiej prędkości, iż uczestniczący w seansie nie nadążali z trzymaniem dłoni nad nim! Talerzyk przesuwał się po stole w piorunującym tempie i to tak aktywnie, że często nie tylko wykraczał poza granicę tablicy ouija, ale nawet poza krawędź stołu! Nigdy jednak nie spadł na podłogę - zawsze wracał na powierzchnię stolika!  
Zdarzało się też odwrotnie - że talerzyk poruszał się bardzo ospale i niechętnie wskazywał litery lub krążył bezwolnie nie odpowiadając na żadne z pytań.

Najbardziej zastanawiające było dla mnie to, że każda z wywoływanych postaci posługiwała się swoistym, charakterystycznym dla siebie językiem. Styl wypowiedzi był odpowiedni w każdym przypadku, łącznie z błędami ortograficznymi, a z kolei w przypadku osób za życia gruntownie wykształconych - ich "wiadomości" pisemne były formułowane bezbłędnie.  Odczuwało się też emocje rozmówcy - podobnie, jak podczas rozmowy telefonicznej, kiedy wiemy, że interlokutor zastanawia się nad czymś, albo jest zirytowany, zniecierpliwiony lub odwrotnie - zwraca się do nas życzliwie, troskliwie lub nawet z czułością - chociaż go nie widzimy, tylko słyszymy.
Mimo, że przecież istoty te (lub może - nasza podświadomość?) nie odzywały się głośno, a jedynie podczas seansów wskazywały poszczególne litery na planszy 
poprzez ruchy podstawka.

Nie mogę tu przytoczyć większości odpowiedzi, dotyczących naszych intymnych, rodzinnych spraw - ale postaram się zacytować kilka przykładów, odnoszących się do uniwersalnych rad lub poleceń, jakie przyniosły seanse, przeprowadzone w latach 1979 - 1981.

Duch cioci Heleny:

HELENKA. CAŁUJĘ WAS.
DZIECI DROGIE MYŚLICIE O NAS UMARŁYCH I TO BARDZO ŁADNIE. 
(Kilka dni wcześniej odwiedziliśmy grób cioci Helenki na cmentarzu w Pawlikowicach)
BLANKO PEDAGOGU MNIEJ NERWÓW. SZKODA TAK SIĘ ZUŻYWAĆ. NIKT CIĘ NIE NAGRODZI. 
BLANKO DBAJ O SIEBIE. TY MARNUJESZ ZDROWIE BO NERWY CIĘ ZJEDZĄ.
(Na pytanie, czy Beata skończy studia architektoniczne o czasie:)
BEZ WĄTPIENIA.
(Na pytanie, czy Beata wyjdzie za mąż:)
A TAK. 1984-5
(Sprawdziło się dokładnie - ślub cywilny w grudniu 1984, ślub kościelny w lutym 1985)
(Na pytanie czy Lilka wyjdzie za mąż:)
TAK ALE BARDZO PÓŹNO
(Na pytania o nasze życie, o zagrożenie ew. wojną, itp.:)
CIAŁO NIE WAŻNE WIĘC SIĘ NIE MARTWCIE
(Na pytanie, czy ciocia Helenka pragnie coś przekazać, poradzić jej żyjącym najbliższym:)
JUŻ MAM TO POZA SOBĄ.

Duch wujka Józefa
(którego żona Wanda wówczas jeszcze żyła):

(Na pytanie o naszą przyszłość, o to, co mamy robić:)
ŻYĆ. ŻAL WAS.
(Na moje pytania o losy ludzkości:)
BEATKO LUDZIE SAMI SIĘ ZNISZCZĄ.
(Na pytanie, co wujek chciałby rodzinie przekazać:)
WANDĘ CAŁUJĘ.

Duch stryja Stacha:

LILKA NAJMAN. BLANKA.
WOJNA. PUCZ.
(W grudniu 1981, czyli po 5 miesiącach od seansu ogłoszono w Polsce stan wojenny)
RÓBCIE TYLKO TO CO DO WAS NALEŻY.
NIC INNEGO NIE WOLNO.
(Pytania o przyszłość pozostały bez odpowiedzi. Zapytaliśmy w takim razie: "Powiedz nam, dlaczego nie możemy się dziś dowiedzieć od Ciebie o tym, co nas czeka w przyszłości?)
NIE ŻĄDAJCIE PROROCTW.
WAM WIEDZIEĆ NIE WOLNO. 
PROSZĘ WAS O TO BYŚCIE PAMIĘTALI O SWYCH OBOWIĄZKACH.
KAŻDY Z WAS MA MIEĆ TO NA WZGLĘDZIE.


Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz