środa, 9 listopada 2022

Relacja nr 6. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część siódma.

 

Relacja 6. Niepokojące powiadomienia wysyłane do rodzin przez umierających krewnych.



Tym razem wielokrotnie będziemy się przemieszczać -
zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Relacje o niezwykłych sygnałach, wysyłanych przez umierających krewnych do swych najbliższych notowałam w pamięci od dawna, dzięki opowieściom moich babć, dziadków, cioć, wujków, rodziców i męża, a nawet teściowej.
Dlatego ich zbiór jest całkiem pokaźny.
Postaram się wybrać najciekawsze z nich.
Mój "notatnik" zawiera opisy w porządku chronologicznym - od najdawniejszych do najświeższych. 


Rok 1943, Ziemia Łódzka - doliny Warty i Pilicy (szczególnie Subregion nadwarciański):


Zacznijmy więc od pra-babcio-cioci Marii Majewskiej (de domo Łaszkiewicz, primo voto Ordutowskiej, secundo voto Majewskiej - żyjącej w latach 1875-1943, rodzonej siostry ojca mojej babci Irenki - Wacława Łaszkiewicza).



Wydarzenie odbyło się podczas II wojny światowej - z mojej osobistej perspektywy - w czasach zamierzchłych. Oprócz mej babci - nie znałam żadnej z osób, które były świadkami naocznymi, ponieważ wszyscy już od dawna nie żyją.
Babcia urodziła się w 1909 roku w Nagórnej Wsi, majątku ziemskim mego pra-pra-dziada Norberta Łaszkiewicza herbu Leliwa i Marii, de domo Jastrzębskiej, herbu Korwin (albo Ślepowron).

     

Herb Leliwa - Łaszkiewiczów i herb Korwin (albo Ślepowron) - Jastrzębskich.

Fot.: Jerzy Kaczorek.



Później moi pra-dziadkowie Łaszkiewiczowie - Wacław z żoną Heleną (de domo Bednarkiewicz) przeprowadzali się wielokrotnie.


Po dworze w Kociszewie - położonym blisko Zelowa (gdzie zmarł ich pierworodny synek Wacław) - przenieśli się do Pustelnika koło Sieradza, potem zaś ich siedzibą były Drzewce k. Kłodawy, następnie Borysławice Zamkowe k. Koła, a na koniec -  najskromniejsze Kiejsze (bez zajazdu przed domem mieszkalnym i parkietów mozaikowych we wnętrzach, a także z mniejszym od poprzednich majątków areałem ziemi).

















Najstarsza fotografia rodziny mych pra-dziadków Łaszkiewiczów z dziećmi - lipiec 1921 r.
Babcia Irenka (druga od lewej strony) ma tutaj 12 lat.
Zawsze była filigranowa (jako dorosła kobietka mierzyła jedynie ok. 145 cm wzrostu).
Na zdjęciu stoją od lewej: Ładysław, Irena, Helena-matka ze Zdzisławem na ręku (niedługo urodzi Krystynę - swoje ostatnie dziecko), Tadeusz, Józef, w tle Wacław-ojciec, Maryla, Izabela, Zenobia.

Fot.: archiwum rodzinne.


Jedna z nielicznych pamiątek po mojej pra-pra babci Marii z Jastrzębskich Łaszkiewiczowej - zegarek, ozdobiony koroną szlachecką. 

Fot. Jerzy Kaczorek

Oto, co pisze Wikipedia o tzw. koronach rangowych:
"Korona rangowa – element herbu rycerskiego i szlacheckiego. Umieszczana pierwotnie zwykle na hełmie (zobacz: korona heraldyczna) jest jedną z heraldycznych oznak godności. Początkowo w XII–XIV w. korona umieszczana była tylko nad herbami królów i książąt. Później także nad herbami pozostałej arystokracji i zwykłej szlachty. Od końca XVI wieku najczęściej umieszczana bezpośrednio nad tarczą, zaś hełmy z klejnotami były umieszczane powyżej bądź pomijane. W przypadku koron zamkniętych, mitry lub korony królewskiej hełmy powyżej korony nie były umieszczane. W heraldyce napoleońskiej zamiast koron rangowych wprowadzono czapki (birety), zbliżone nieco wyglądem do mitry książęcej. Może ozdabiać jedynie herby nadane przez udzielnego monarchę. W heraldyce polskiej, w przeciwieństwie do zasad heraldycznych wielu innych krajów stanowi, umieszczana na hełmie, konieczny element herbu szlacheckiego."





Na kopercie zegarka widoczny znak firmowy "Qualite Boutte".
Zegarek ten datowano na II poł. XIX wieku.


Fot. Jerzy Kaczorek


A tak prezentuje się otwarta tarcza zegarka.

Zdjęcie kolażu w albumie rodzinnym,
wykonanego przez moją mamę
Blankę Najman-Kaczorkową.


Fot.: BB





Poniżej dwie fotografie z 1938 roku z Kiejsz - ostatniej, najskromniejszej siedziby moich pra-dziadków.

Górna fotografia przedstawia czterech synów Wacława Łaszkiewicza z małymi siostrzenicami (dwiema córkami ich siostry Ireny i Wilhelma Najmana): moją mamą Blanką i ciocią Sławeną.

Dolna fotografia przedstawia co-niedzielny wyjazd granatowym wolantem do kościoła w Dębnie Królewskim. 
Obok woźnicy siedzi Zdzisław, a pasażerskie miejsca zajmują: Tadzio, moja mama Blanka, pra-babcia Helena i pra-dziadek Wacław.

Autorem tych fotografii jest mój dziadek Wilhelm Najman.

Po kilkunastu miesiącach, w listopadzie 1939 r., Wacław Łaszkiewicz wraz z dwoma synami, studentami: Tadeuszem i Zdzisławem zostaną skrycie zamordowani przez hitlerowców w lesie k. Chełmna nad Nerem i wrzuceni razem z wieloma innymi przedstawicielami inteligencji z terenu okolic miasta Koła do rowów, wykopanych tamże pomiędzy drzewami.

Więcej o tej tragedii przeczytać można tutaj:
 Chełmno w dwóch spojrzeniach



















Babcia opowiadała mi, że o znamiennym "zdalnym zawiadomieniu" najbliższych o swej śmierci przez ciocię Majewską w 1943 roku krążyły w rodzinie opowieści, przekazywane później dzieciom i wnukom. 
Jaki sposób wybrała ciocia, by powiadomić o swym rozstaniu z życiem?
Otóż o ściśle określonej godzinie, w biały dzień, w porze obiadu - wszyscy zgromadzeni przy stole członkowie rodziny usłyszeli nagle nienaturalnie głośny brzęk jakiegoś bliżej nieokreślonego przedmiotu upadającego na podłogę. Metaliczny, dźwięczący odgłos zaalarmował wszystkich.
Po chwili zorientowano się, że wskazówki dużego zegara, zdobiącego szczyt serwantki, zatrzymały się.
Obecni w pokoju stołowym panowie ruszyli natychmiast, by go naprawić. Niestety - mimo wielu zabiegów - nigdy nie udało się już wskrzesić zegara.
Wielokrotne inwestygacje doprowadziły do konkluzji, iż z zegara wypadła w newralgicznym momencie tajemnicza śrubka, której nikomu nie udało się później odnaleźć.
W ciągu następnych lat kilku kolejnym zegarmistrzom również nie powiodły się próby naprawy zegara.
Po paru dniach od spektakularnej awarii czasomierza okazało się, że dokładnie o tej samej porze, kiedy ciocia Maria zmarła nagle na atak serca (przebywając wówczas z dala od swej rodziny) - serce zegara w jej domu rodzinnym zamilkło na zawsze.
















Nie dysponuję niestety fotografią cioci Marii Majewskiej - była w końcu siostrą mego pra-pra-dziadka!
Mogę tu natomiast zaprezentować kilka fotografii związanych z rodziną mojego pra-szczura, czyli pra-pra-dziadka Norberta Łaszkiewicza.


Fot. górna:
Norbert Łaszkiewicz z trójką spośród swych wnuków, mieszkających wówczas w Warszawie.
Fot. z ~1919 r.

Fot. dolna: 
Mój pra-pra-dziadek Norbert Łaszkiewicz (*1849 - daty śmierci nie znam niestety).
 
Fot. z ~1925 r.






















Kolejna fotografia przedstawia rodzinę pra-dziadków Łaszkiewiczów wraz z już dorosłymi córkami około 1929 roku.
Po prawej stronie stoją moi dziadkowie Irenka i Willi - wówczas narzeczeństwo.
Od lewej na pierwszym planie stoi Izabela, obok siedzą rodzice: Helena i Wacław z najstarszą córką Marylą, za nią stoi Zenobia zwana Zeną, obok niej moi dziadkowie. 
Za rodzicami stoją synowie, jednak nie potrafię przypisać imon konkretnym osobom. Dwaj z nich, siedzący za swym ojcem w czapkach na głowach, to najpewniej Ładysław i Józef.
Dwaj wyżsi chłopcy stojący dalej w tle są mi nieznani - to prawdopodobnie dalsza rodzina, która często przyjeżdżała w odwiedziny do Kiejsz.

Fot.: Wilhelm Najman (samowyzwalacz!)




















Na koniec zdjęcie babci Irenki z okresu, którego dotyczą przedstawione tu wydarzenia.
 
Fot.: Wilhelm Najman, ~1943 r.






























Rok 1944, Pabianice:


Kolejne wydarzenie miało miejsce również podczas II wojny światowej - jednakże okoliczności śmierci młodego, zaledwie 21-letniego wujka mego ojca - Józefa Kowalskiego - były naznaczone tragicznym tłem. Zginął bowiem jako partyzant podczas akcji AK na Wzgórzach Opoczyńskich, pod Diablą Górą.

Józef  Kowalski  (Junior)
08.12.1923 - 16.08.1944

Fot. z ~1943 r.























    

Legitymacja pracownicza (nr 1760) Józefa Kowalskiego-Juniora z okresu okupacji hitlerowskiej.
Zakłady, w których pracował, miały swoją siedzibę w miejscowości Bielefeld.
Podczas wojny okupant założył filię fabryki Lohmann Werke A.-G. w Pabianicach.

Fotografie z archiwum rodzinnego.

Jak podaje Wikipedia:

"Diabla Góra – wzniesienie na Wzgórzach Opoczyńskich w województwie łódzkim, powiat opoczyński, gmina Żarnów o wysokości 285 m n.p.m., które jest najwyżej położonym miejscem w powiecie opoczyńskim. Znajduje się ono w dużym kompleksie leśnym będącym częściowo rezerwatem przyrody (o nazwie „Diabla Góra”). Miało tam miejsce wiele potyczek oddziałów partyzanckich w czasie powstania styczniowego 1863 r. i w okresie II wojny światowej (tzw. „bitwa pod Diablą Górą” dnia 24 października 1943 r. między okrążonymi na górze partyzantami Gwardii Ludowej a siłami niemieckimi - ofiary: 3 poległych partyzantów, 17 poległych po stronie hitlerowców (...). Znajdują się tam dwa pomniki, jeden postawiony w 1958 r. upamiętniający bitwę pod Diablą Górą, a drugi postawiony w latach 90. upamiętniający bitwy w okolicznych wsiach, które stoczyli partyzanci AK w 1944 r., w okolicy którego odbywają się nabożeństwa i spotkania kombatantów upamiętniające toczone tam walki."

Fot. IPN Łódź







O bitwie oddziałów partyzanckich AK w 1944 r. tak napisał
dr hab. Zdzisław Zblewski - historyk, wykładowca Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego:

"Bitwa pod Diablą Górą (16 sierpnia 1944) - starcie partyzanckich oddziałów Armii Krajowej z jednostkami niemieckimi.

Liczące 580 żołnierzy zgrupowanie 25 pułku piechoty Armii Krajowej (dowódca - major Rudolf Majewski, pseudonim "Roman") stoczyło w rejonie wzgórza 285, położonego około 20 kilometrów na południowy zachód od Sulejowa nad Pilicą, bitwę z dwiema grupami niemieckich żołnierzy i żandarmów. Pierwsza z nich, 39-osobowa, wpadła około południa w zasadzkę, zorganizowaną przez liczący 72 partyzantów oddział pod dowództwem porucznika Kazimierza Załęskiego, pseudonim "Bończa", w rejonie wsi Reczków. W walce zginęło 20 Niemców, a 17 dostało się do niewoli. Pozostałych dwóch schwytano i rozstrzelano kilka godzin później.

Nieprzyjaciel podjął natychmiastową kontrakcję, wysyłając około godziny 15 ekspedycję karną, składającą się z 400 żołnierzy i żandarmów (dowódca – podpułkownik V. von Vultejus). W pobliżu Diablej Góry została ona zaatakowana przez liczące łącznie około 360 osób oddziały pod komendą dowódcy I batalionu 25 pułku piechoty Armii Krajowej kapitana Hilarego Moraczewskiego, pseudonim „Morus”. Po trzygodzinnej walce Niemcy wycofali się w kierunku Diablej Góry, tracąc 66 zabitych oraz około 100 rannych. Straty oddziałów Armii Krajowej wyniosły 10 zabitych oraz 1 ciężko rannego."


Kiedyś wybraliśmy się z moim tatą Jerzym na zwiedzanie Pabianic - miasta, w którym spędził część dzieciństwa i młodość.

Pabianice. Dwór obronny kapituły krakowskiej (wzniesiony po 1565 r., pełnił swą pierwotną funkcję do 1796 roku).
Po II wojnie światowej umieszczono w nim Muzeum Miasta Pabianic, które mieści się tutaj do dziś.

Fot. ze strony: 
dynamic-media-cdn.tripadvisor.com















>BEATI Q. HABITAT IN DOMO TVA DNE, czyli „Błogosławieni, którzy przebywają w domu Twoim Panie”. Tuż obok napisu zaobserwować możemy podpis Jakuba Fusskiego, zatrudnionego przy budowie świątyni, wraz z gmerkiem (sygnaturą autora dzieła). Współcześni na tej samej ścianie zobaczyć też mogą bogato zdobiony herb z wyraźnie zarysowanymi murami obronnymi, trzema aniołami i symetrycznie rozłożonymi literami P.C.C.C. (Pabianice Civitas Capitulae Cracoviensis). Niegdyś sądzono, że jest to fragment bramy przymostowej przedstawiającej, być może, pierwszy herb miasta. Obecnie historycy podważają jednak te przypuszczenia, nie stwierdzając istnienia bramy oraz uznając, że sama rzeźba powstała kiedy powszechnie stosowany był herb z trzema koronami.<
Czytaj więcej: https://histmag.org/Podroze-z-Histmagorg-1-Pabianice-miasto-w-cieniu-Lodzi-6007

Zabytkowy portal wbudowano w północną ścianę pabianickiego kościoła pw. św. Mateusza i św. Wawrzyńca.

Najwspanialszym zabytkiem Pabianic, jaki odwiedziliśmy, był dwór obronny kapituły krakowskiej - kapitalny przykład renesansowej architektury obronnej i na dodatek najdalej w kierunku północnym w Europie usytuowany obiekt typu kasztel. Jest to nieduża twierdza, pełniąca w latach ~1565 - 1796 funkcje reprezentacyjne, obronne i mieszkalne. 
Zobaczyliśmy także interesujący portal, wmurowany w północną ścianę kościoła pw. św. Mateusza i św. Wawrzyńca.
Odwiedziliśmy wiele innych, równie fascynujących miejsc, ale o tym napiszę już w osobnym artykule. Pabianice zasługują na więcej uwagi, jako miasto niesłusznie pozostające od lat w cieniu ogromnej sąsiadki - Łodzi.

Kiedy zakończyliśmy zwiedzanie pabianickich zabytków - udaliśmy się do dawnego miejsca zamieszkania rodziny mego taty podczas II wojny światowej.

To właśnie w Pabianicach, przy ulicy Żytniej 11, rodzina Józefa i Anastazji Kowalskich wynajmowała podczas wojennej zawieruchy niedużą kamienicę od rodziny państwa Obarskich.

Rodzina Kowalskich: 
stoją: Tadeusz, Regina, Helena i Józef-Junior,
siedzą: Józefa Kaczorkowa, Anastazja z Jurkiem na kolanach, Józef-Senior i Walerian Kaczorek.

Fotografia z 1939 r.





















Rodzice: Anastazja i Józef Kowalscy 
oraz jedna z córek - Helenka

Fot. z ~1940 r.

Fotografie autorstwa niezidentyfikowanego zakładu fotograficznego w Pabianicach.















Młode ciocie Helenka i Renia Kowalskie z małym siostrzeńcem Jurkiem Kaczorkiem przy elewacji kamienicy na ul. Żytniej.

Fot. z 1939 r.
Fot.: archiwum rodzinne.
 


Na dole mieszkali dziadkowie mego taty z córkami Helenką i Renią oraz synami Józefem-Juniorem i Tadeuszem,
na górze natomiast najstarsza z córek - Józefa, zwana Ziutą, ze swoim małym synkiem Jureczkiem.



Ziuta z Jureczkiem. Fot. z 1938 r.

Fot.: archiwum rodzinne.









Jurek ze swą mamą Ziutą.
Fot. z ~1942 r.






Józefa i Walerian Kaczorkowie.
Fot. z sierpnia 1939 r. 
Fot.: A. Kabza i S. Kwiatkowski, Pabianice, ul. Zamkowa 11.

Ziuta, Jurek i  Walerek z małym Piotrem na kolanach.

Fot. z 1948 r.










Mąż Ziuty, ojciec Jurka (i mój dziadek) - Walerian Kaczorek - jako podporucznik wziął udział w obronie Warszawy w 1939 r., natomiast po kapitulacji został jeńcem niemieckiego oflagu Grossborn, później zaś pięciu innych obozów jenieckich, z których ostatnim był oflag VII A Murnau w Bawarii. Dopiero w kwietniu 1945 r. - wyzwolony przez jeden z oddziałów amerykańskiej 12 Dywizji Pancernej gen. mjr. Rodericka R. Allena trafił do I Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, by powrócić do ojczyzny już po zakończeniu II wojny światowej.



Walerian Kaczorek jako żołnierz. 
Awers fotografii z ~1939 r.

Powyżej rewers tejże fotografii z dedykacją Waleriana dla swego teścia - Józefa Kowalskiego Seniora.


Fot.: J. Jankowiak, Gniezno, Zielony Rynek 11.












Zdjęcie rodzinne z ~1951-52 r. 

Jurek Kaczorek, Anastazja Kowalska, Regina Kuczewska, Józef-Senior Kowalski, Ziuta Kaczorkowa, Tadeusz Kowalski z żoną Krystyną i Walerian Kaczorek.
Na pierwszym planie mali chłopcy: Piotr Kaczorek, Grzegorz Kuczewski i Marek Kowalski.

Fot.: Jerzy Kuczewski.












Natomiast brat Ziuty, Józef - pierworodny syn Józefa i Anastazji Kowalskich - jako partyzant AK wyruszył z domu do tzw. "lasu".
W sierpniu 1944 roku zakończył tragicznie swoje młode życie, walcząc w oddziale AK (I batalionie 25 pułku Armii Krajowej) w pobliżu Diablej Góry.

Jednakże nie od razu najbliżsi dowiedzieli się o jego śmierci. Dopiero po paru dniach jednemu z młodych kolegów Józefa - Jerzemu Pawencie, udało się dotrzeć pieszo z pola walk pod Diablą Górą na ul. Żytnią, do pabianickiej kamienicy, by przekazać tę tragiczną wiadomość rodzinie.

Zanim jednak to się stało - wszyscy mieszkający w budynku przy ulicy Żytniej członkowie rodziny Kowalskich byli świadkami kilku niewyjaśnionych zjawisk, jakie miały miejsce - jak się później okazało - w dniu śmierci ich kochanego syna i brata na polu bitwy.

Zaczęło się od niespodziewanego i niczym nieuzasadnionego pęknięcia lusterka, stojącego na toaletce w mieszkaniu dziadków. Nikomu z rąk nie wypadło, ponadto było osadzone luźno w drewnianej oprawce. Nagle i bez uzasadnionej przyczyny gładki, lustrzany prostokąt rozpadł się na drobne kawałki.
Niemal w tym samym czasie - zarówno na parterze, jak i na piętrze wszyscy mieszkańcy usłyszeli przedziwnie donośny hałas o niewyjaśnionym charakterze. Tak, jakby ktoś uderzył z ogromną siłą (czymś ciężkim?) w ściany domu. W następstwie tego uderzenia aż posypał się jakiś piach (?) wewnątrz ścian! Tymczasem budynek był solidnie wymurowany - z cegieł na zaprawie, a żadnych śladów na elewacji po tym uderzeniu nie odkryto.
Mój tato Jerzy (który wówczas był siedmioletnim chłopcem) opowiadał mi jeszcze o niezwykłym hałasie, który przypominał jakby uderzenia grubą miotłą w szyby okienne na piętrze. Tymczasem ani wówczas nie padał deszcz, ani silny wiatr nie powiewał, ani też pod domem nie rosło choćby jedno drzewo, którego gałęzie mogłyby taki dźwięk ewentualnie wydawać, uderzając o szyby pod wpływem podmuchów wiatru...

Mimo tak spektakularnych oznak, wspominanych wielokrotnie przez lata wśród członków rodziny - matka poległego Józefa nigdy nie uwierzyła w jego śmierć.
Do końca swoich dni trwała w przekonaniu, że jej ukochany syn przebywa "na wygnaniu" gdzieś daleko od ojczystego kraju i nie ma możliwości, by skontaktować się z rodziną. Miała jednak nadzieję, że kiedyś Józkowi uda się powrócić do domu z tej tragicznej tułaczki...


*Serdecznie dziękuję mojej kuzynce Ewie Kuczewskiej z Pabianic, córce Reginy Kuczewskiej (de domo Kowalskiej) za pomoc w wydobyciu z archiwów rodzinnych, zeskanowaniu i przesłaniu do mnie mailem historycznych fotografii, pochodzących z okresu 1939-1952.
Nasze rozmowy ułatwiły mi uporządkowanie kilku poszarpanych przez upływ czasu rodzinnych informacji.



Rok 1964, Wrocław:


Przenieśmy się teraz o 20 lat w przyszłość - jest rok 1964, Wrocław, willowe osiedle Oporów, zamieszkałe w dużym procencie przez społeczność akademicką, złożoną przede wszystkim z wykładowców wrocławskich powojennych uczelni: Uniwersytetu Wrocławskiego, Politechniki Wrocławskiej oraz pozostałych szkół wyższych, odrodzonych w nadodrzańskim grodzie z popiołów II wojny światowej.

Oporów - widok z okna na strychu budynku przy ul. Kołłątaja (obecnie Mikulskiego), w którym zamieszkał Antoni Bigda w 1945 r.

Fot.: Czesław Bigda,
luty 1951 r.







Tuż po zakończeniu wojny przybył tu ze Lwowa dziadek mojego męża - Antoni Bigda.

Antoni Bigda w lipcu 1948 r.

Fot.: "Foto-Słońce" Wrocław














Antoni Bigda

1882 - 1964


Zmuszony do ucieczki z Cieszyna, by ratować życie podczas wojennej zawieruchy - zdecydował się opuścić rodzinę i udać się w nieznane.

Wrocław - 1951 r.
Spojrzenie na Ostrów Tumski z drugiego brzegu Odry.

Fot.: Czesław Bigda.

Jako ekonomista, doświadczony nauczyciel, autor trzytomowego podręcznika o materiałoznawstwie (m.in. wydanego przez wydawnictwo Książnica-Atlas w 1929 r.) - znalazł w budzącym się do życia Wrocławiu godne miejsce - gdzie mógł z zapałem zająć się tworzeniem od podstaw szkolnictwa średniego i wyższego w swojej dziedzinie wiedzy.

Antoni Bigda przy pracy w swoim gabinecie.

Fot.: archiwum rodzinne.









                          Bukiet lilii w domu przy ul. Kołłątaja
                          (obecnie Mikulskiego) na Oporowie.

                           Fot.: Czesław Bigda, 1951 r.


Podobnie, jak pozostali naukowcy i nauczyciele akademiccy, przybywający w latach 1945-1948 do stolicy Dolnego Śląska ze Lwowa, Warszawy, Poznania, czy Krakowa - otrzymał mieszkanie w poniemieckim domu z dużym ogrodem.

Ogród przy ul. Kołłątaja (obecnie Mikulskiego) w roku 1951. 

Fot.: Czesław Bigda.







Niezapominajki i podbiał.







Poniżej prymule.

Po wielu latach, drogą potrójnej zamiany, Antoni wraz z synem Czesławem i synową Ludmiłą przeprowadzili się do samodzielnego domku z ogrodem na tym samym osiedlu.

To tutaj wychowywały się jego wnuki, tutaj także rozwijała się u sędziwego Antoniego terminalna choroba - rak płuc. W roku 1964 trafił do szpitala, z którego już nigdy nie powrócił.

Jednak o jego śmierci nikt z najbliższej rodziny nie dowiedział się natychmiast. Nie było wówczas telefonów w domach. Tę smutną wiadomość przekazał rodzinie lekarz podczas ich kolejnej wizyty w szpitalu, w kilkanaście godzin po odejściu na tamten świat 82-letniego ojca i dziadka. 


Sytuacja wrocławskiej rodziny Bigdów była w tych dniach niełatwa. Teść Ludmiły przebywał w szpitalu na oddziale onkologicznym, zaś mąż Czesław z kolei leczył zaawansowany stan zapalny wyrostka robaczkowego w innym szpitalu. Dzieci zostały w tych warunkach odesłane pod opiekę babci.

Ludmiła - fot. z ~1951-55 r.

Absolwentka wydziału fizyki na Uniwersytecie Wrocławskim.

W latach 60. ubiegłego wieku prowadziła zajęcia dydaktyczne w Studium Nauczycielskim na wrocławskim osiedlu Karłowice.

W latach 70. obroniła pracę doktorską na Politechnice Wrocławskiej, gdzie do emerytury pracowała jako nauczyciel akademicki.

Zdjęcie dolne: Ludmiła na Wzgórzu Partyzantów we Wrocławiu w kwietniu 1951 r.

Fot.: archiwum rodzinne.



Ludmiła - energiczna i zaradna synowa wracała pewnego wieczoru do domu na Oporowie po męczących zajęciach, które prowadziła w Studium Nauczycielskim na odległym osiedlu Karłowice.

W domu czekała na nią młodziutka dziewczyna - gosposia, której zadaniem było dbanie o czystość, przygotowanie ciepłej kolacji i rozgrzanie pieca, który miał ogrzać wychłodzony po całym dniu dom.

Wchodząc przez furtkę na posesję zauważyła ze zdumieniem, że dom jest nieoświetlony, w ani jednym oknie nie pali się światło, a po wejściu do wnętrza przeniknął ją wszechogarniający chłód.
Zdenerwowana zaczęła nawoływać gosposię, której nie mogła nigdzie znaleźć. Jej niepokój narastał, kiedy po dłuższych poszukiwaniach odkryła, że w pokoiku gosposi na piętrze, pod pierzyną, w pełnym ubraniu (wraz z butami na nogach!) tkwi drżące ze strachu, blade niczym prześcieradło dziewczę.
Trzęsącym się głosem gosposia oznajmiła, że przed godziną tak potężnie ktoś uderzył czymś ciężkim w dom, że aż cały budynek zatrząsł się w posadach! Zdesperowana dziewczyna wskoczyła więc co sił pod pierzynę, przykrywając się od stóp do głów!

Pojawiły się również kłopoty z odnalezieniem psa - małego, czarnego szpica o krnąbrnym i autonomicznym usposobieniu, który tylko na noc przybywał do domu, by całe dnie spędzać na wolności, w niewiadomych okolicach pędząc samodzielne i całkowicie niezależne psie życie. Ami zaszył się pod jednym z łóżek tak głęboko, że dopiero po kilku godzinach udało się go odnaleźć.
Trzęsący się pies ze zjeżoną sierścią był tak zestresowany, że Ludmiła, próbując wyciągnąć zwierzaka spod łóżka, natrafiła dłonią na jego ostre ząbki w akompaniamencie ostrego warkotu! Dopiero po dłuższej chwili psiak nieco się udobruchał i pomału, stopniowo opanował swój niepokój.

Okazało się następnego dnia, że właśnie w tym momencie, kiedy niezwykłe wydarzenie w domu przy ul. Petrażyckiego 52 miało miejsce - Antoni zakończył swoją ziemską drogę w oddalonym o kilkanaście kilometrów szpitalu. 


Beata Bigda,
Wrocław, listopad 2022.