środa, 17 maja 2017

Zapomniany Wrocław i odwaga, o której nie pamięta już nikt...


Któregoś dnia nad ranem, na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku, na wrocławskie Nadodrze dotarł pociąg z Gliwic. Budynek dworca z czerwonej cegły opisany był tablicą: "Odertor Bahnhof". Drobnej budowy młodzieniec obciążony ogromnym, 25-kilogramowym plecakiem wyskoczył z wagonu na peron. Ruszył dalej pieszo, kierując się do szefostwa Straży Akademickiej Uniwersytetu, które mieściło się przy Tiergartenstrasse (dzisiaj ul. Marii Curie Skłodowskiej).

Od ojca dowiedział się, że na tych maturzystów, którzy nie znaleźli po wojnie wolnych miejsc w przepełnionych uczelniach Krakowa i Gliwic czeka Wrocław - największe ze znanych miast, w których nastąpiła ostatnio całkowita wymiana ludności.
Szóstego maja 1945 r. - po podpisaniu aktu kapitulacji Festung Breslau (cztery dni po Berlinie) - odwieczna stolica Śląska zamknęła niemiecką kartę swojej historii, przechodząc pod jurysdykcję zwycięzców.

Po długim marszu maturzysta z Zawiercia zbliżał się do celu, przemierzając oczyszczony z budynków rozległy teren, objęty ulicami: Kaiserstrasse i Scheitniger Stern (dzisiejszy Plac Grunwaldzki).

Zaledwie przed rokiem - 25 sierpnia 1944 r. - Wrocław stał się z woli Hitlera twierdzą: Festung Breslau, z rozkazem obrony do ostatniego żołnierza. Podczas siarczystych mrozów, w styczniu 1945 r., gauleiter Śląska Karl Hanke wydał rozkaz przymusowej pieszej ewakuacji większości pozostałej w twierdzy ludności cywilnej, pozostawiając jedynie mężczyzn zdolnych do noszenia broni oraz sporą grupę jeńców wojennych (Anglików, Belgów, Jugosłowian, Polaków, Rosjan, itd.).
Ewakuowani początkowo próbowali wydostać się z miasta koleją. Jednak już wkrótce okazało się to niemożliwe. Podczas ciężkiej zimy, w ogromnym popłochu, piechotą uciekali na zachód. Zostały po nich nie tylko porzucone tobołki z dobytkiem, ale też zwłoki zamarzniętych starców i dzieci.
W lutym Armia Czerwona rozpoczęła oblężenie Festung Breslau. Ósmego marca dowództwo nad twierdzą przejął gen. Hermann Niehoff, a jego poprzednik - gen. Hans von Ahlfen - odleciał z miasta po dwóch dniach. Wojska radzieckie skutecznie zdobywały kolejne, położone na obrzeżach osiedla, stale ostrzeliwując wybrane punkty strategiczne.
By powstrzymać natarcie wojsk i patrole radzieckiego rozpoznania - Niemcy niszczyli całe kompleksy ulic, wyburzając i podpalając budynki.  W ten sposób zostało zniszczonych wiele osiedli. Ponadto wycofując się, obrońcy twierdzy pozostawiali zaminowany teren.

16 marca robotnicy przymusowi rozpoczęli wyburzanie kamienic na przestrzeni zajętej dzisiaj przez Plac Grunwaldzki, by przygotować teren pod budowę pasa startowego. Miały stamtąd startować samoloty, unosząc uciekających z Breslau dostojników nazistowskich.
W nocy z 1 na 2 kwietnia nadeszła hekatomba - 750 radzieckich samolotów zaczęło przeprowadzać masowe bombardowania, zrzucając na miasto bomby burzące i zapalające. 70% zabudowy miejskiej uległo wówczas znacznemu uszkodzeniu lub całkowitemu zniszczeniu.


W siedzibie dowództwa Akademickiej Straży Uniwersytetu pełen zapału kandydat na studenta - dwudziestotrzyletni Andrzej Pachlewski dowiedział się, że zostaje skierowany do ochrony osady Oporów, która miała pełnić rolę kampusu akademickiego, przeznaczonego do zasiedlenia przez pracowników naukowych Uniwersytetu, przybywających do Wrocławia z Krakowa, Lwowa i Warszawy.



Fot. 1. Andrzej Pachlewski w latach 40. XX w.
























Dowodzący Grupą Naukowo-Kulturalną prof. Stanisław Kulczyński (dawny rektor Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie) skierował gromadkę przyszłych studentów (kilkunastu członków ASU) do Oporowa, by zapewnili bezpieczeństwo tej podwrocławskiej wówczas osadzie, zorganizowali tam życie, a następnie zajęli się wstępnym przygotowaniem do zamieszkania poniemieckich domów i sprowadzeniem tam profesorów. Następnym obowiązkiem młodych studentów-żołnierzy było codzienne eskortowanie naukowców z Oporowa na Uniwersytet.

Pieszo udał się więc do Opperau, wówczas podwrocławskiego osiedla willowego. Nie była to przyjemna wędrówka. Uszkodzony, podstemplowany most (Grunwaldzki), na Odrze unieruchomione barki, dookoła popalone ruiny, na ulicach i placach gruz, spalone, poprzewracane wagony tramwajowe (niedawne barykady), przemykające gromady szczurów i ani jednej żywej duszy, a w powietrzu wyczuwalny odrażający, trupi odór…
Gräbschenerstrasse (ul. Grabiszyńska) – jedna z głównych arterii komunikacyjnych, wyprowadzająca podróżnych poza miasto w kierunku południowo-zachodnim – znajdowała się w kompletnej ruinie, zupełnie nieprzejezdna.
Całą drogę przemierzał boso, by oszczędzać jedyne buty. Prawie u celu – przy cmentarzu (Grabiszyńskim) złapali go żołnierze radzieccy. Na szczęście miał przy sobie bańkę samogonu – napili się „po stakanie” i puścili go wolno.
Odgraniczający Opperau od miasta most na rzece Ślęzie (niem. Lohe) był wysadzony. Przy niskim stanie wody przeprawiały się przez nią pojedyncze wozy konne. Na osiedlu Opperau przywitała go cisza i pustka. Jedynie na budynku strażnicy ASU (Akademickiej Straży Uniwersyteckiej) przy Breslauerstrasse 32 (ul. Solskiego) powiewała biało-czerwona flaga. Zastał tam kilku nowych kolegów. Powiedzieli mu, że tutaj, na osiedlu willowym, nie ma ani jednego polskiego mieszkańca. Tylko na Hauptstrasse (ul. Wiejskiej) – w zabudowaniach dawnych pracowników folwarcznych, osiedliło się parę polskich rodzin, przybyłych niedawno ze wschodu. Za to na Opperauerstrasse (ul. Karmelkowej) stacjonuje karny batalion radzieckich żołnierzy!
W tej sytuacji strażnica ASU okazała się niezbędna. Tym bardziej, że w Opperau mieszkali jeszcze Niemcy: sporo kobiet (przeważnie były to wdowy po żołnierzach Wehrmachtu) i około dziesięciu starszych mężczyzn. 
Uzbrojeni, najczęściej pijani żołnierze sowieccy penetrowali nierzadko oporowskie domostwa w poszukiwaniu przedmiotów, które można by “zamienić” na alkohol, lub - co gorsza - atakowali niemieckie kobiety w wiadomych celach. Dochodziło do tragedii. Kilka osób straciło wówczas życie z ich rąk. Niemki zwracały się do załogi strażnicy ASU z prośbą o ratunek. Zalecili im, by zawiesiły nad oknami kawałki szyn. W momencie zagrożenia (najczęściej do napadów dochodziło nocą) - mogły poprzez bicie w nie młotkiem zaalarmować posterunek i powiadomić w ten sposób o miejscu, gdzie należy udać się z natychmiastową pomocą.

Warunki mieszkaniowe na „posterunku Oporowo” były siermiężne: woda ze studni, latryna, czyli „sławojka” w ogródku, brak elektryczności, a nawet świec. Radzili sobie ze wszystkim własnymi sposobami. Puszkę po konserwach napełniali olejem – knotek palił się, niczym w lampie naftowej. Trudno było także z zapewnieniem podstawowych porcji żywnościowych. Produkty spożywcze pochodzące z paczek UNRRA nie wystarczały. W poszukiwaniu źródeł jakiegokolwiek pożywienia dla ekipy posterunku ASU, Andrzej często penetrował dalsze okolice Oporowa. Poruszał się wówczas rowerem marki „Bismarck”, oczywiście bez ogumienia. Obwiązywało się obręcze sznurkiem i od biedy można było przejechać z wielkim hałasem krótki odcinek drogi wyłożonej kostką. Później autochton, nazywany przez studentów Stachem, prowadzący warsztat mechaniczny w budynku, w którym obecnie jest sklep „Pod dębem”, pomagał w wyposażaniu roweru w niezbędne części. Andrzej polubił nawet jazdę na tym udoskonalonym jednośladzie.

Pewnego razu wybrał się na rowerową wycieczkę w kierunku poniemieckiej autostrady. Z mostu nad drogą zauważył jakieś uprawy. Okazało się, że na polach za mostem rosły sobie spokojnie dojrzałe dynie. Ucieszył się, że jedna z pierwszych polskich mieszkanek Oporowa - pani Maria Turnau - z dobrej woli wspaniała kucharka, a przed wojną lwowska nauczycielka gry na fortepianie - ugotuje im pyszny obiad. Bez zastanowienia wtargnął na dyniowe pole. W pośpiechu i zapale nie zauważył, że teren uprawy otoczony jest czerwoną taśmą. Z daleka dobiegły go głośnie okrzyki żywo gestykulujących żołnierzy rosyjskich : MINY! MINYYY!!! Z dynią pod pachą i sercem na ramieniu opuszczał zaminowane pole. Po godzinie udało mu się, o dziwo bez szwanku, przebyć te parędziesiąt metrów wstecz i powrócić na autostradę. Był zupełnie mokry ale poczuł się jak nowo narodzony!

Fot. 2. Przed stołówką ASU grupy Oporów. 











Do września 1945 roku w skład ekipy oporowskiego posterunku wchodziło już czternastu strażników akademickich. Działali bardzo sprawnie. Zorganizowali życie na osiedlu. Uzbrojeni „po zęby” własnym przemysłem stanowili jedyną realną siłę, chroniącą mieszkańców przed rozlicznymi niebezpieczeństwami. Władzy nie było tam wówczas żadnej, nawet milicji. Profesor Stanisław Kulczyński - Rektor Uniwersytetu i kierownik Grupy Kulturalno-Naukowej, która już 9 maja wjechała do płonącego Wrocławia - okazał się wspaniałym organizatorem. Dokonał podziału ekipy posterunku na sekcje, utworzone według przydzielonych zadań.
Wyjątkowo szeroki zakres obowiązków załogi „Posterunku Straży Akademickiej Oporów” wymusił szczegółowy podział zakresu odpowiedzialności pomiędzy członkami ekipy. Komendantem posterunku i kierownikiem kolonii był najstarszy z nich - Eugeniusz Jeleniewski, szefem służby bezpieczeństwa posterunku – Józef Bober, jego zastępcą – Janusz Majer, ekipę służby bezpieczeństwa stanowili Andrzej Pachlewski, Wiesław Piwowarski, Jerzy Rudawski i Jerzy Mutz, aprowizacją zajmowali się Tadeusz Szczęsny i Zbigniew Janiec, w referacie mieszkaniowym pracowali Stanisław Nosowski, Stefan Kaleta i Jan Piątek, w referacie pracy – Władysław Lachowski, a w referacie transportu – Adam Janowski.

Andrzej Pachlewski specjalizował się w reperacji i przygotowaniu uzbrojenia Straży Akademickiej. Przeżył wiele przygód z minami i bandziorami, gdy wałęsał się w poszukiwaniu broni. Z byle żelastwa potrafił złożyć sprawną strzelbę. A robił to z takim talentem i precyzją, że koledzy z powstańczą przeszłością tylko wzdychali: „Jaka szkoda, że tego chłopaka z Zawiercia nie było wśród nas na barykadach Warszawy.” *

Zyskał dumne miano „zbrojmistrza” i szacunek kolegów.

Drugiego sierpnia 1945 r., podczas Konferencji Poczdamskiej podjęto decyzję o przekazaniu Polsce Śląska wraz z Wrocławiem, a ludność niemiecką, która nie opuściła miasta przed oblężeniem, zdecydowano się przesiedlić do radzieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Wówczas do Wrocławia zaczęła przybywać ludność z Wielkopolski, centralnej Polski (z okolic Łodzi, Kielecczyzny), a także wysiedleni mieszkańcy Kresów Wschodnich przedwojennej RP, przede wszystkim ze Lwowa i okolic oraz z Wileńszczyzny. 

Najważniejszym obowiązkiem ekipy ASU było osiedlenie na Oporowie profesorów oraz zapewnienie im bezpieczeństwa. 

W krótkim czasie młodej załodze udało się przywrócić w miarę normalne życie w Oporowie - biorąc pod uwagę zastane warunki. Przybyło kilkudziesięciu uczonych, których następnie otoczyli opieką. W 1945 roku po naukowców przyjeżdżał z Politechniki samochód “na holzgaz”, przygotowany technicznie przez Zdzisława Samsonowicza. Stawał przy wysadzonym moście, profesorowie przedostawali się do niego po przerzuconym przez rzekę mostku saperskim - po czym wszyscy ruszali na Uniwersytet lub Politechnikę.

Nie zawsze taki transport był możliwy. Wówczas trzeba było eskortować profesorów zupełnie inaczej. Zmyślni chłopcy skonstruowali pseudo-rykszę z roweru z przyczepką. Na przyczepce postawili niskie krzesełko, na którym siadał profesor - i w taki oto sposób zawozili bezkolizyjnie swego podopiecznego na uczelnię. 

Były również zadania budowlane. Na Schulze-Otto-Strasse (ul. Śniegockiego) młoda załoga samodzielnie wyremontowała willę dla prof. Osuchowskiego. 


Fot. 3. Strona z książki Zdzisława Samsonowicza
"Wspomnienia o Straży Akademickiej
Politechniki we Wrocławiu".























Żyli w ciągłym napięciu. Jeden z kolegów sypiał w koszuli. ale zawsze miał na sobie pas z amunicją i tuż obok karabin przygotowany do strzału.


Pewnego razu ich kompan z tzw. ”służby bezpieczeństwa posterunku”, uzbrojony w niemiecki pistolet maszynowy, ubrany - jak oni wszyscy - częściowo w poniemieckie wojskowe ciuchy - otrzymał zadanie sprawdzenia budynku przy Schlieffenstrasse (ul. Mikulskiego), gdzie podobno ktoś się ukrywał. Wchodząc do hallu w ułamku sekundy zauważył postać w niemieckim mundurze z bronią przygotowaną do strzału. Natychmiast wypalił ze swej “dziewiątki”. Okazało się, że trzasnął sam do siebie – dobrze, że trafił... w duże lustro, stojące w głębi sieni...


Pewnej nocy przybyła na posterunek ASU pokaźnie uzbrojona, liczna grupa żołnierzy radzieckich, która wzbudziła podejrzenie, że są to własowcy. **
Grzecznie zapytali, czy mogliby spędzić na terenie posesji tę noc. Załoga strażnicy nie miała wyjścia - gospodarzy było kilku – a niechcianych gości – około sześćdziesięciu. Jeszcze przed świtem zniknęli. Niedługo potem przybyli do strażnicy ASU agenci z Urzędu Bezpieczeństwa - pytali o tę grupę i kierunek, w którym się udała. Okazało się później, że przeczucia nie myliły – byli to własowcy, którzy planowali przedostać się do Czech. Zostali zlikwidowani w walce pod Zobten (Sobótką).


Wiosną 1946 r. jeden z mieszkających w Oporowie Niemców zawiadomił Pachlewskiego, że mieszkańcy domu przy dzisiejszej ul. Pękalskiego, położonego 
nieopodal narożnika Breslauerstrasse, podczas prac ogrodniczych odkryli płytko zakopane zwłoki. Po zagłębieniu szpadla w ziemi natrafiono na czaszkę i pukiel jasnych włosów. W trakcie obdukcji Andrzej stwierdził, że są to ciała czterech kobiet. Według Niemców – w tym właśnie domu kilka dziewcząt z BDM (Bund Deutscher Mädel) zabarykadowało się, nie chcąc poddać się żołnierzom radzieckim. Broniły się przy pomocy pistoletów maszynowych. Prawdopodobnie nie zginęły wszystkie podczas tej walki – co najmniej jedna z nich popełniła samobójstwo. Świadczył o tym odnaleziony przy zwłokach pocisk, który wręczył Pachlewskiemu zgłaszający incydent Niemiec. Była to „dziewiątka” z pistoletu samopowtarzalnego P08 Parabellum – a takiej broni używali wówczas tylko Niemcy. Rosjanie natomiast posługiwali się pistoletami maszynowymi innego kalibru, typu PPSz, tzw. „pepeszami”.


Od niemieckich mieszkańców osady Andrzej dowiadywał się o wielu niedawnych, mrożących krew w żyłach wydarzeniach.

 

W domu przy Schulze-Otto-Strasse 13 (ul. Śniegockiego), w obawie przed nadciągającymi  wojskami radzieckimi – ojciec, matka i kilkoro dzieci popełnili samobójstwo. Znaleziono całą rodzinę w jadalni, powieszoną dookoła stołu.

Na skrzyżowaniu Breslauerstrasse i Hindenburgstrasse (ul. Solskiego i Alei Piastów) leżał olbrzymi trójsilnikowy samolot niemiecki – Junkers Ju-52/3m, zwrócony silnikami w kierunku Wrocławia (samoloty tego typu budowano w latach 30-tych XXw. jako jedyne samoloty transportowe armii niemieckiej). Był cały, bez śladów spalenia, miał tylko zniesione podwozie. Opierał się na prawym skrzydle. Transportowa wersja samolotu była pozbawiona uzbrojenia – poza gniazdem karabinów maszynowych, strzelających do tyłu i na boki. Prawdopodobnie samolot ten został zestrzelony przez Rosjan. Wewnątrz Andrzej - niezmordowany penetrator okolic posterunku ASU – odnalazł ślady od uderzeń kolbą, ale bez śladów krwi. W gnieździe karabinów maszynowych również było „czysto”. W kabinie walały się jakieś spadochrony, papiery…
Nieopodal skrzyżowania mieściła się stacja benzynowa i warsztat. Na pobliskim murku stały oparte o ścianę grube tekturowe płachty z napisami: pilot… lejtnant… nazwisko… urodzony… - zachowane przez Niemców oporowskich, którzy prawdopodobnie pochowali zabitych lotników pod tym właśnie murkiem.


Pochodzący ze Lwowa, młodszy, szesnastoletni kolega, poinformował Andrzeja o składzie amunicji, który odnalazł w budynku przy Schulze-Otto-Strasse 15 (ul. Śniegockiego).
Były tam zgromadzone niewielkie ilości granatów, jakieś lonty, zapalniki… Andrzej podjął ryzykowną decyzję zdetonowania zagrażającego bezpieczeństwu mieszkańców magazynu. Nie był przecież saperem… Nie można było jednak liczyć wówczas na fachową pomoc. Wybrali się więc z kolegą, by dokonać dzieła. Młody lwowiak rozłożył w terenie długi lont… Andrzej założył zapalnik, jednak tuż przed jego uruchomieniem zainteresował się, gdzie też prowadzi ów lont. Okazało się, że w pobliże dużego, zamkniętego ciężką klapą zbiornika, w którym młodzieńcy odkryli ze zdumieniem imponujący zapas materiałów wybuchowych. Gdyby nie dociekliwość Andrzeja, część osiedla wyleciałaby w powietrze…

Kiedyś, podczas obchodu na Schelwitzstrasse (ul. Bukowskiego) zaniepokoił go jakiś ruch, dziwne odgłosy, dobiegające z jednego z opuszczonych domów. Postanowił wejść do środka. W sieni zauważył wciągane na górę, ruchome schody. Ponad jego głową coś się poruszyło – puścił natychmiast serię do góry! W chwili, gdy pociągnął za spust – tuż obok niego zwaliło się spadające ciało rosłego mężczyzny... 


Któregoś upalnego dnia 1945 r. Andrzej wracał pieszo z miasta na Oporów. Na szerokiej, reprezentacyjnej alei – Strasse der SA (ul. Powstańców Śląskich) zauważył jakąś kobietę, która spiesznie idąc niosła pojemniki z metalowymi menażkami. Skręciła w prawo, w kierunku ruin. Po chwili wyłonili się z nich czterej brudni, zarośnięci mężczyźni…


Jedyna droga z Oporowa ku centrum Wrocławia wiodła obok poniemieckiego cmentarza (Grabiszyńskiego). Szło się wzdłuż cmentarnych murów, przechodząc obok krematorium. Zdarzały się w tym miejscu częste napady i rozboje, nie tylko w latach 1945-1946, ale i później. Kiedyś członkowie załogi ASU spotkali na przycmentarnej ścieżce milicjantów, prowadzących trzech „mieszkańców” pokaźnych grabiszyńskich grobowców… Podobno przesiedzieli w ciemnościach od kapitulacji twierdzy w maju 1945 r. kilkanaście miesięcy. Żywność dostarczała im niemiecka gospodyni, która po oblężeniu pozostała w mieście. Byli zanemizowani, z białym, prawie zupełnie przezroczystym naskórkiem, oślepieni nagłym, dziennym światłem…

Twierdzili, że wojna jeszcze się nie skończyła.


Andrzej i jego koledzy mieli świadomość, że ci wszyscy „maruderzy” stanowią realne niebezpieczeństwo. Istniało podejrzenie, że mogą zostać w każdej chwili objęci fachową „opieką” przez Werwolf. ***


Jednak nie tylko maruderów trzeba było się obawiać.
W pierwszych dniach po kapitulacji Festung Breslau 
„w dalszym ciągu wybuchały pożary, miny oraz składy amunicji. Nie zabezpieczone budynki i mieszkania były plądrowane, rabowane i niszczone przez szumowiny podążające za frontowymi wojskami. Niszczenie obiektów dokonywane było również przez dywersyjne grupy Werwolfu, które ukrywały się w ruinach i opuszczonych mieszkaniach rozbitego miasta. Grupy uzbrojonych i często pijanych żołnierzy wpadały do zakładów (…) w poszukiwaniu alkoholu (…). Prof. Kulczyński tak pisze o klimacie grupy pionierskiej we Wrocławiu: Wrocław pierwszych miesięcy pionierskich podobny był do lasu, w którym łatwo było dostać kulą zza węgła, jak i nożem w plecy. Sypialiśmy z karabinem przy łóżku. Dr Knot, działający dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej, zaczesuje do dziś dnia starannie przedział na głowie, wyrysowany kulą wystrzeloną doń w biały dzień z ruiny w śródmieściu. Szofer mój przepadł jednego wieczoru jak kamień w wodzie. Odnaleźliśmy go po tygodniu w szpitalu, przebitego nożem, skąd dał znać, odzyskawszy przytomność. Ks. Niemczyk, opiekun i odnowiciel głównego gmachu Uniwersytetu, wróciwszy po pracy na kwaterę, znalazł ją ograbioną do koszuli i brzytwy włącznie. Niejeden pionier wracał do domu bez marynarki. (…) 

Wiadomość o organizowaniu we Wrocławiu uniwersytetu, politechniki i innych uczelni obiegła całą Polskę. Była to bardzo ważna wiadomość dla młodych maturzystów pragnących podjąć studia wyższe. (…) W prasie ukazały się wiadomości, że przyjmowane są zgłoszenia chętnych do uczestniczenia w pracach Grupy Kulturalno-Naukowej przyszłych kandydatów na studia w uczelniach wrocławskich. (…) W ten sposób do Wrocławia sprowadzono około 300 osób. – przyszłych studentów. Jak pisze prof. Kulczyński (…): „po wyczyszczeniu tej gromady z niebieskich ptaków postawiliśmy na nogi milicję akademicką w sile około 200 ludzi, która objęła skuteczną ochronę budynków i transportu...” 

Tą milicją była Straż Akademicka Uniwersytetu. **** 

###

Moja ostatnia rozmowa z Andrzejem Pachlewskim odbyła się w jego oporowskim mieszkaniu, w sierpniu 2012 roku.
Opowiadał o tamtych czasach z zapałem:
 „Wiesz, tamte lata (czterdziesty piąty, szósty…) to była moja wielka, męska przygoda. Przez tych parę pierwszych miesięcy często bywało niewesoło. Ale to właśnie były te dobre, górne i chmurne lata! Tutaj dopadłem swoją przygodę, która zrobiła ze mnie człowieka. Do Wrocławia przyjeżdżali po wojnie szabrownicy, ale także ludzie po maturze, z inicjatywą, z łbem otwartym! Uczelnie były dla nas magnesem!”Wspominał swoich kolegów z posterunku:„Byliśmy zgraną paczką. Bez tej komitywy pewnie nie przeżylibyśmy wielu dramatycznych sytuacji. Kiedy teraz pomyślę, że jestem jedynym żyjącym spośród całej naszej czternastki...czuję się jakoś dziwnie. Wiesz, w grudniu skończę 90 lat...”

###

Jesienią 2014 roku dowiedziałam się o śmierci Pana Andrzeja. 


Któż teraz odpowie na moje dalsze pytania o tamten Wrocław, tamtych odważnych, którzy nie zawahali się wkroczyć tuż po kapitulacji Festung Breslau w tonące w płomieniach ruiny, by tworzyć w tak trudnych warunkach podstawy do życia dla nowych pokoleń?


Beata Bigda

Wrocław, 2016 roku.


* 

Źródło: „Kalendarz Wrocławski na rok 1995.Rocznik XXXVI.” 

Wydany pod patronatem prezydenta miasta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego przez Towarzystwo Miłośników Wrocławia. 

**

„Własowcy” – Rosyjska Armia Wyzwoleńcza – kolaboracyjna formacja zbrojna, w skład której wchodzili głównie Rosjanie. Działała podczas II wojny światowej, jej żołnierzy nazywano potocznie własowcami. Generał lejtnant Armii Czerwonej Andriej A. Własow (ur. 1901- zm. 1946)  w lipcu 1942 r. dostał się do niewoli niemieckiej. Podjął współpracę z Niemcami, wydając w grudniu tego roku tzw. Deklarację Smoleńską, w której ogłosił konieczność zbudowania nowej Rosji poprzez obalenie reżimu stalinowskiego. W tym celu chciał powołać Rosyjską Armię Wyzwoleńczą, podporządkowaną komitetowi rosyjskiemu, którym miał osobiście dowodzić. Początkowo niemieccy wojskowi popierali jego inicjatywę. Pozwolono mu na odbycie dwóch podróży na okupowane tereny ZSRR, gdzie wygłaszał agitacyjno-propagandowe mowy, cieszące się zresztą sporą popularnością wśród tubylców.

Niemieckie OKH (Oberkommando des Heeres) wydało nawet wiosną 1943 r. rozkazy wprowadzające odznaki ROA na rękawach mundurów żołnierzy wszystkich rosyjskich formacji wojskowych walczących po niemieckiej stronie, utworzyło ponadto stopnie wojskowe w ROA. Ponieważ na stronę Niemców przeszło około 800 tysięcy obywateli ZSRR (m. in.: Rosjan, Kozaków, Ukraińców, przedstawicieli narodów Azji Środkowej), akcja ta mogła wywoływać wrażenie masowości ROA. 
W wyniku zdecydowanego sprzeciwu Adolfa Hitlera, który nie wierzył w lojalność radzieckich żołnierzy i samego gen. Własowa (umieszczonego na jego rozkaz w areszcie domowym w lipcu 1943 r.) - w rzeczywistości jednostki wojskowe ROA nigdy nie powstały, a sama formacja zachowała głównie propagandowy charakter. Jedynym wyjątkiem był gwardyjski batalion ROA, uformowany w maju 1943 r. we Wrocławiu.

*** 
Werwolf (Wilkołak) – hitlerowska organizacja, siatka sabotażystów i uśpionych agentów, zainicjowana na przełomie lata i jesieni w 1944 r. przez Heinricha Himmlera. Rozkazał on SS Obergruppenführerowi Hansowi Adolfowi Prützmannowi poczynić przygotowywania do utworzenia elitarnych grup ochotników, przysposobionych do prowadzenia działalności dywersyjnej  na tyłach wroga. Pierwotnie zakładano, że Werwolf ma być umundurowaną formacją wojskową, przeszkoloną do prowadzenia tajnych operacji w taki sam sposób, jak alianckie siły specjalne (np. komandosi). 

Prützmannowi nadano tytuł „Generalnego Inspektora Obrony Specjalnej” i powierzono założenie siedziby organizacji w Berlinie oraz zorganizowanie akcji szkoleniowej. Podczas stacjonowania na okupowanych terytoriach Ukrainy, Prützmann wnikliwie badał taktykę, stosowaną przez sowieckich partyzantów. Członków organizacji „Operacja Werwolf” szkolono w oparciu o te wzory. 
Według odtajnionych wiosną 2011 r. akt brytyjskiego kontrwywiadu M15 – do rozpracowania organizacji Werwolf  przez M15 doszło w marcu 1945 r. Zaaresztowano wówczas czterech zrzuconych do północnej Francji agentów. Jednym z nich był Olivier Mordrelle, który ujawnił, że przewidując rychłą klęskę III Rzeszy, hitlerowcy przygotowywali się do utworzenia zakonspirowanych komórek w Europie Zachodniej. Plan obejmował destabilizację sytuacji na tych terenach i prowokowanie konfliktów wewnętrznych. W tym celu zorganizowano siatkę agentów i składów broni pod nazwą Gladio. Miała zostać reaktywowana wówczas, kiedy komuniści wywołaliby powstanie i podjęli próbę przejęcia władzy w Europie Zachodniej. Istniało prawdopodobieństwo, że faszyści mogą dojść do głosu na fali antybolszewizmu. Niemałe kwoty przelano do Ameryki Łacińskiej, a zaufani członkowie organizacji zostali skierowani m.in. do Hiszpanii i Szwajcarii.
Plany oporu po kapitulacji III Rzeszy omawiano na tajnej naradzie w Deisenhofen pod Monachium w marcu 1945 roku.

****
Źródło: Zdzisław Samsonowicz „Wspomnienia o Straży Akademickiej Politechniki we Wrocławiu.”, Wydane przez Oficynę Wydawniczą Politechniki Wrocławskiej, Wrocław, 2002.


Artykuł ten ukazał się na łamach Dolnośląskiego Magazynu Społeczno-Kulturalnego ROBB+MAGGazin, w numerze 12/2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz