czwartek, 20 października 2022

Relacja nr 5. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część szósta.

 

Relacja 5. Wieczorna wizja dwunastoletniej uczennicy tuż przed zaśnięciem, która zrealizowała się nazajutrz podczas zajęć szkolnych. 



Ten odcinek mojego cyklu wyróżniam, zwracając szczególną uwagę Czytelników na fakt, iż relacjonuję tu własne, osobiste, a nawet intymne przeżycia.

Nie powodują mną żadne niecne zamiary.
Nie pragnę zdobyć rozgłosu, nie chcę trafić na szpalty gazet, blogi, nie pragnę sławy w mediach, ani w serwisach społecznościowych.
Nie szukam też metod na zarabianie pieniędzy w ten sposób.

Moją jedyną intencją jest wierne, szczere przekazanie bliźnim własnych obserwacji i doświadczeń, które pokazują, że istnieje jeszcze wiele niewyjaśnionych przez naukę zjawisk. 
Ich istnienie powinno zachęcić i zmobilizować uczonych do podejmowania prób rozwikłania tego tematu.

Zacytuję tutaj ponownie Nikolę Teslę, który jak nikt inny wyczuwał kierunki, jakie powinna obrać współczesna nauka, by osiągnąć rzeczywisty postęp i rozwój godny XXI wieku, w którym to nam przyszło żyć:

"W dniu, w którym nauka zacznie badać zjawiska niefizyczne
osiągnie większy postęp w ciągu jednej dekady,
niż we wszystkich poprzednich wiekach swojego istnienia."                                                                                                           
Nikola Tesla


Oczywiście trzeba tu zwrócić uwagę, że zjawiska, które Tesla określał mianem "niefizycznych" obecnie mogą być traktowane jako najzupełniej "fizyczne".
Rozwijająca się żywiołowo holografia pokazuje nam, jak wiele np. zjawisk optycznych niemożliwych do wyjaśnienia w czasach Nikoli Tesli możemy obecnie wytłumaczyć na gruncie naukowym.
Powstają nawet firmy, które produkują ruchome hologramy 3D na zamówienie, nazywane wówczas 4D.
Można im zlecić zrealizowanie konkretnego projektu i otrzymać produkt - choćby akwarium 4D, w którym pływające, holograficzne rybki uciekają w momencie zanurzenia w "wodzie" dłoni przez obserwujących.


Szkoda, że zamiast skupiać się na dobrostanie ludzkości, a przede wszystkim Ziemi - naszego jedynego domu we wszechświecie - stale, z uporem maniaka ćwiczymy dominację nad słabszymi, agresję, fałsz i zakłamanie. 

Zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli żyć wiecznie.
A przecież racjonaliści odrzucają istnienie życia po śmierci.

Nie troszczymy się przy tym o los naszych "późnych wnuków" (sięgając do pamiętnego sformułowania wizjonera-poety Cypriana Kamila Norwida).
Trzeba przy tym podkreślić, że nasze poczynania będą odciskać swoje piętno nie tylko na odległym życiu "późnych potomków", ale już niebawem - na naszych najbliższych - dzieciach i wnukach. Prawdopodobnie dotkną także nas samych, jeśli dożyjemy 9 dekady życia. Myślę tu o moim pokoleniu - czyli o osobach po 60 roku życia.

Wyraźnie widać, że logiki w tym wszystkim brak. Jest za to karygodna, prymitywna pazerność i żądza władania innymi.
Zwłaszcza w świecie polityki.

Natomiast w środowiskach naukowych średniego szczebla (mam nadzieję, że nie najwyższego) dominuje przekonanie o własnej nieomylności i powszechne schematyzowanie.
Typowe jest określanie relacji świadków jako mistyfikacje lub trywialne sytuacje, gdzie to relacjonujący zawsze się mylą i są w błędzie.

To bardzo wygodna postawa: "Wiemy to, co nauka współczesna potwierdza i udowadnia. Reszta to wierutne bzdury i trywialne próby zamącenia rzeczywistości."

Tymczasem twórczy naukowiec to myśliciel, który nie odrzuca a priori zjawisk, jakich nie potrafi na obecnym poziomie wiedzy wytłumaczyć. Powinien natomiast stwierdzić: "Zbadajmy to zjawisko bliżej. Przyjrzyjmy się mu dokładniej." 











Dawna Szkoła Ludowa wraz z rozbudową z lat 1959-60, czyli Szkoła Podstawowa nr 15 we Wrocławiu. 
Fot. BB.



Przenieśmy się do roku 1973.

Miejsce zdarzenia: wrocławskie osiedle Oporów, budynek ówczesnej szkoły podstawowej nr 15 przy ulicy Solskiego 13. 
Na II piętrze (dostępne wejściem bocznym - drzwiami dawnej poniemieckiej szkoły przy starej lipie - o nadanym numerze 13a) mieściło się wówczas mieszkanie służbowe, zamieszkałe przez małżeństwo nauczycieli tejże szkoły z ich dwunastoletnią córką Beatą, uczennicą V klasy.




Był wieczór, zapadł już zmrok. Układałam się właśnie do snu.
Mała lampka nocna omiatała delikatnym światłem oddalony od tapczanu fragment pomieszczenia w pobliżu okien.
Słyszałam jeszcze krzątaninę mamy w sąsiednim pokoju (układ mieszkania był amfiladowy) i odgłosy kąpieli taty dobiegające z łazienki.
Wpadłam w dziwny nastrój. Było mi niezwykle przytulnie, ciepło, a nawet tajemniczo. Poczułam się podobnie, jak to zdarzało się często podczas burzy. Przy odgłosach nawałnicy i licznych błyskach widocznych przez okienne szyby czułam się bezpiecznie w swoim pokoju, jednocześnie odczuwając zwiększoną moc wyobraźni. Kłębiły mi się wówczas pod czaszką przeróżne nowe pomysły. Dotyczyły najczęściej dziedzin artystycznych.

Nagle - zupełnie niespodziewanie - pojawiły się przed moimi oczami obrazy - zupełnie, jak na kinowym ekranie.
Zobaczyłam korytarz szkolny i siebie, stojącą ze złamaną ręką wraz z jakąś dorosłą osobą (trochę za mną, poza zasięgiem wzroku) przed drzwiami klasy nr 14 (zajmowanej przez gabinet muzyczny mojej mamy Blanki). Lekcje jeszcze trwały, ale po chwili zadzwonił dzwonek, drzwi klasy nr 14 otwarły się i zobaczyłam twarze wychodzących uczniów. Była to klasa VII.
Niebawem ujrzałam moją mamę, która zauważywszy mnie (stojącą na korytarzu, przed drzwiami, z reką na prymitywnym temblaku) - wybiegła ku mnie z głębi gabinetu z przerażeniem  w oczach.

Tyle wizja.

A teraz przejdźmy do zdarzeń.
Następnego dnia rano miałyśmy zajęcia wychowania fizycznego  z panią Barbarą L. - nauczycielką przede wszystkim matematyki, prowadzącą jednak także z kilkoma klasami lekcje w-f.
Pani Barbara była bardzo ambitną nauczycielką, która wielokrotnie  - zarówno w matematyce - jak też w ćwiczeniach na lekcjach w-f - próbowała wprowadzać eksperymentalne metody nauczania.
Tym razem nakazała nam wykonanie trudnego ćwiczenia gimnastycznego, do którego dziewczynki z klasy V szkoły podstawowej nie były przygotowane.
Miałyśmy wykonać skok przez skrzynię z wybiciem ciała na tyle mocno do góry, by w powietrzu, przed upadkiem na materac, wykonać jeszcze przewrót!
Większość dziewcząt po dobiegnięciu do skrzyni rezygnowała z wykonania tego karkołomnego ćwiczenia, jednak najstarsza z nas, powtarzająca klasę piątą i fizycznie nad wiek rozwinięta, bardzo wysoka i silna dziewczyna - o dziwo wykonała to ćwiczenie!
Pomyślałam, że mam szansę dokonać takiego przewrotu nad materacem po przeskoczeniu skrzyni, ponieważ akurat gimnastyka była aktywnością przeze mnie ulubioną na lekcjach w-f.
Miałam pewne przygotowanie w tej specyficznej dziedzinie dzięki intensywnym ćwiczeniom od najwcześniejszych lat na zajęciach rytmiki, prowadzonych przez moją mamę. Były to jednak ćwiczenia baletowe...

Sala gimnastyczna wrocławskiej szkoły nr 15 na Oporowie.
Czerwiec roku 1964.
Zajęcia z rytmiki prowadzone przez moja mamę Blankę - muzyka, choreografa i nauczycielkę.
Rozgrzewka. Ćwiczę tu z rówieśniczką, trzymając się sukienek starszych koleżanek.
Później (w wieku 5, 6 i 7 lat) wykonywałyśmy już większość trudniejszych ćwiczeń z zakresu rytmiki (wg francuskiej szkoły baletowej).

Rok 1970 - występ naszego zespołu pieśni i tańca na eliminacjach wojewódzkich w Cieplicach Śląskich Zdroju, na scenie Teatru Zdrojowego. Zdobyliśmy I miejsce i nagrodę główną, którą była... wycieczka autokarem do Książa połączona ze zwiedzaniem zamku. Przedstawienie nosiło tytuł "Intermedium Dolnośląskie". Reżyserem i scenarzystą była moja mama Blanka.
Ta śpiewająca dziewczynka przy ognisku, zwrócona twarzą w kierunku centrum sceny to właśnie ja. Nasz zespół prezentuje się tutaj w dolnośląskich strojach ludowych. To taka ówczesna forma manifestacji wspólnoty kultur, bo przecież strój ten był przed II wojną światową noszony przez zamieszkującą te tereny ludność niemieckojęzyczną.
















Na schodach przed głównym wejściem do Teatru Zdrojowego w Cieplicach Śląskich Zdroju.


Stoimy tutaj (po występie) z moim tatą, wyższą ode mnie koleżanką-rówieśniczką i trzema paniami nauczycielkami.
Wśród nich jest i pani matematyczka, która prowadziła pamiętne zajęcia w-f w 1973 roku.



























Zdecydowałam się więc i skoczyłam. Jednakże byłam o wiele niższa i drobniejsza od naszej starszej koleżanki. Nie potrafiłam się na tyle wysoko wybić ponad skrzynię, by zdążyć z wykonaniem przewrotu. 

Spadłam zbyt szybko, przygniatając swoim ciałem prawą rękę. 
Rozległ się głośny trzask, ból okropny!
Ręka przypominała pałąk, wygięty w jakimś niewiarygodnym grymasie.
Nauczycielka najpierw próbowała mnie przekonywać, że nic się nie stało, bo mogę przecież poruszać palcami! Jednak ów pałąk  spowodował, że skapitulowała.
Po przebraniu się ze stroju gimnastycznego w mundurek przy pomocy koleżanek zostałam wyprowadzona przez nauczycielkę z sali gimnastycznej z ręką na temblaku (przygotowanym naprędce ze związanych koszulek ćwiczebnych).

Następujące od tego momentu wydarzenia były DOKŁADNYM POWTÓRZENIEM PROJEKCJI "FILMOWEJ", JAKIEJ DOŚWIADCZYŁAM POPRZEDNIEGO WIECZORU PRZED ZAŚNIĘCIEM.
Stałam przed klasą nr 14, do której doprowadziła mnie pani Barbara. Zadzwonił dzwonek, z klasy zaczęli wychodzić uczniowie klasy VII-mej (te same twarze, które wieczorem ujrzałam w mojej wizji!).
Z głębi pomieszczenia, od strony pianina, wybiegła moja mama z przerażeniem w oczach.

A dalej - była już obowiązkowa wizyta na pogotowiu, złożenie ręki (uff, ból, ale już krótkotrwały), zaopatrzenie zgiętej kończyny w opatrunek gipsowy i powrót do domu.

Była też wizyta pani nauczycielki z kwiatami u nas w mieszkaniu. 

Kuratorium Oświaty i Wychowania nałożyło na nauczycielkę w-f lekką naganę w postaci uwagi pisemnej, opatrzonej zastrzeżeniem, by nigdy więcej nie polecała młodzieży wykonywania ćwiczeń, do których kondycyjnie uczniowie nie są przygotowywani w szkole powszechnej, która przecież nie ma charakteru sportowego. 

Łódź, zima 1973 roku.

Jestem tu na feriach zimowych z wizytą u dziadków i sióstr mej mamy z rodzinami.

Pod szerokim rękawem kożuszka, pożyczonego od jednej z cioć, kryje się moja prawa ręka w gipsie, przymusowo zgięta pod kątem 90 stopni.
Kożuszek trzeba było związać w pasie paskiem, bo był zbyt obszerny.
















Cóż - żałuję, że w owej wizji nie ujrzałam momentu skoku przez skrzynię. Może wówczas przypomniałabym sobie mój wewnętrzny, wieczorny "krótki pokaz filmowy" i skojarzyłabym go z bieżącymi wydarzeniami.
Moja wizja miała być może ostrzec mnie przed tym feralnym skokiem - byłam jednak tylko niedoświadczoną dwunastolatką i nie powiązałam wizji z życiem w realu.

A może - co się ma wydarzyć - musi zostać zrealizowane?
Wizje podobne do mojej to tylko przypadkowe wybryki w tzw. "eterze"? Zabawy z naszą podświadomością?

Dziwny jest ten świat, a możliwości naszego osobistego, biologicznego komputera - niepoznane do dzisiaj.


Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.

wtorek, 18 października 2022

Relacja nr 4. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część piąta.

   

Relacja 4. Niesłyszalny, choć widzialny motorowerzysta na mazurskich polach - doświadczenie zbiorowe w południe, przy słonecznej pogodzie.   


W poprzednich odcinkach cyklu do niewyjaśnionych zjawisk doszło w okolicach Łodzi i we Wrocławiu. Tym razem przenieśmy się na mazurskie pola, po których wędrowała grupka wrocławskich licealistów podczas wakacji w późnych latach 70. ubiegłego wieku.


Fot. Mieczysław Wieliczko
Forografia przykładowa zaczerpnięta ze strony Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie. Była ona ilustracją zapowiadającą wykład artysty fotografa M. Wieliczko pt. "Krajobraz kulturowy Warmii i Mazur i jego zagrożenia", który odbył się w ramach obchodów Europejskich Dni Dziedzictwa w 2017 roku. 



Mój mąż - wówczas uczeń liceum - wybrał się razem z koleżankami i kolegami na letni obóz wędrowny po krainie jezior.
Wspomina do dzisiaj niezwykłe zjawisko, jakiego był mimowolnym świadkiem w trakcie jednego ze spacerów po mazurskich równinach tego pamiętnego lata.
Pewnego dnia, podczas pośniadaniowej przechadzki piaszczystą ścieżką prowadzącą pomiędzy łanami zbóż - pięcioro młodych wędrowców wesoło rozmawiało ze sobą, ciesząc się przepiękną pogodą. Było bezchmurne południe.
Nagle zauważyli, że zbliża się ku nim motorowerzysta. Ustąpili mu miejsca, gdyż ścieżka była stosunkowo wąska. Motorowerzysta przejechał obok, mijając ich.
W tym momencie jeden z chłopców zapytał pozostałych członków grupy:
- Słyszeliście go?!
- Nie!!! - skonstatowali z konsternacją.
Wszyscy natychmiast obejrzeli się za siebie.
Ścieżka za nimi 
aż po horyzont była pusta!
Na dodatek na miękkim, piaszczystym podłożu nie było żadnych śladów opon jednośladu.


Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.

środa, 12 października 2022

Relacja nr 3. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część czwarta.

 

Relacja 3. 

Odwiedziny zmarłej babci, które zerwały ze snu zmęczonego daleką podróżą architekta.


W tym odcinku wypada nam przenieść się ze szkoły w Chechle aż na głębokie południe kraju.
Rzecz ma swe źródło w Cieszynie, a finał we Wrocławiu. 
Zmienia się nie tylko miejsce lecz także bohaterowie wydarzenia.

Oto uczestnicy tego suspensu:

* główny bohater - architekt - mąż i ojciec, ale też siostrzeniec i wnuk,
* żona architekta, także architekt, z ich ośmioletnią córką, 
* ciotka architekta - emerytka-erudytka z wykształceniem geograficznym, uprawiająca z zapałem swój przepiękny ogród,
* babcia architekta, która przybyła z innego świata, by uspokoić wnuka.

Najważniejszym rekwizytem tego theatrum jest portret babci Stasi.


Portret Stanisławy Bigdy
(de domo Farnik) 
pędzla Idy Münzberg,
namalowany w roku 1925.
Olej na płótnie.
Fot. Archiwum rodzinne.















Było piękne lato roku 1999. Małżeństwo architektów wracało do Wrocławia z wakacji w Rabce wraz ze swoją pociechą. Przyglądając się samochodowej mapie - żona zaproponowała, by zboczyli nieco z głównej trasy, aby odwiedzić dawno nie widzianą ciocię męża w Cieszynie. Tak też uczynili.
Po przyjeździe na miejsce ciocia Irena przyjęła ich bardzo serdecznie. Pogawędkom nie było końca. Wspominała wraz ze swym siostrzeńcem dawne czasy, kiedy to wielokrotnie spędzał on u swej babci Stasi i cioci Ireny nie tylko wakacje, ale chodził nawet do szkoły w Cieszynie przez kilka lat.
Ciocia przypomniała żartobliwie wesołe scenki z ówczesnego życia, między innymi nieświadome faux pas, jakiego dopuścił się kilkuletni siostrzeniec wobec pulchnej sąsiadki, wskazawszy wymownie na jej imponujący biust, zadając jednocześnie pytanie:
- Ciociu, a dlaczego panie mają z przodu takie "garby"?
Otrzymał w odpowiedzi wyczerpujące wyjaśnienie, do czego służą wspomniane "garby" malutkim dzieciom - noworodkom, które uwielbiają pić mamine mleko, będące ich jedynym pokarmem w pierwszych miesiącach życia. 
Miło było też przypomnieć sobie zabawy z pocieszną tchórzofretką, która po skosztowaniu krztyny masełka z kuchennego stołu kiwała z uwielbieniem główką, kołysząc się na boki, jakby dziwiąc się i zachwycając jednocześnie wspaniałym przysmakiem.
Równie ciepłe wspomnienia przywołał kogut japońskiej miniaturowej rasy (Shamo), który "chadzał" z młodym siostrzeńcem cioci na spacery, siedząc mu na ramieniu, tchórzofretka natomiast grzała się wówczas za pazuchą, a przy nodze dumnie kroczył pies Ares o spokojnym (wbrew nadanemu mu imieniu) usposobieniu.





Kiedy późnym popołudniem nadszedł nieubłaganie czas powrotu do Wrocławia - ciocia przekazała siostrzeńcowi i jego żonie wspaniałe prezenty. Były to przedmioty dla Ireny najdroższe: kronika rodzinna (którą przez wiele lat prowadziła, umieszczając tam ocalałe, unikatowe wręcz familijne fotografie) i portret babci Stasi, namalowany w 1925 roku przez znaną i cenioną w przedwojennym Cieszynie malarkę Idę M
ünzberg.
Babcia była dla swego wnuka osobą niezwykle bliską, rozumieli się bez słów. Tym bardziej więc jej portret stał się wspaniałą pamiątką po wizycie w dawno nie odwiedzanym przez wnuka gnieździe rodzinnym. 
Na portrecie babcia Stasia miała zaledwie 25 lat (urodziła się bowiem dokładnie w roku 1900!) - była więc uroczą, młodziutką kobietą, zerkającą z płótna nieco nostalgicznie w dal...

Po przyjeździe do Wrocławia okazało się, że na ścianie pokoju małżonków, centralnie nad fotelem ustawionym obok biurka - istnieje jakiś nie zauważony przez nikogo wcześniej gwóźdź, na którym zawieszony od razu, przywieziony z Cieszyna portret babci znalazł właściwe miejsce.
Ku zaskoczeniu małżonków tak idealnie wpasował się we wnętrze, że nie wymagał już zupełnie żadnej dodatkowej korekty.
Rodzina szybko udała się na spoczynek po dalekiej podróży.
Żona ze względu na zaziębienie położyła się osobno - w pokoju z portretem, natomiast mąż ułożył się do snu w pokoju córki.

Nad ranem, ale jeszcze o zmroku, śpiący - wydawałoby się głęboko - architekt doznał przedziwnego uczucia, które powoli wybudzało go ze snu. Odczuwał najwyraźniej, że ktoś pochyla się nad nim z uwagą i troską, zupełnie tak, jak niegdyś jego kochana babcia Stasia.
Kiedy był małym chłopcem, każdego wieczoru, niedługo po zmierzchu przychodziła do jego pokoju i siadała na brzegu sofy, pochylając się nad nim, by sprawdzić, czy już spokojnie zasnął. Udawał wtedy, że mocno śpi. Zapamiętał te chwile jako ciepłe i pełne babcinej miłości. Czuł się bezpiecznie, przepełniony otuchą i ukojeniem wszelkich dziecięcych niepokojów minionego dnia.


Tym razem jednak był już dorosłym mężczyzną. Od kilkunastu lat nieustannie, głęboko dręczyła go bolesna świadomość, iż z powodu splotu niezależnych od niego okoliczności - nie miał możliwości, by pożegnać się z ukochaną babcią przed jej odejściem na tamten świat.
Naturalnie spodziewał się, że pewnie to żona przyszła do niego i pochyla się teraz nad nim w pokoju ich córki.
Uniósł się nieco nad poduszką otwierając jednocześnie oczy i wyciągając rękę w stronę ciemnego konturu siedzącej obok postaci.
Zapytał niepewnie:

- Beata...?
W tym momencie niewyraźna sylwetka zniknęła, wessana gwałtownie w głąb przestrzeni w sposób, który natychmiast otrzeźwił jego zaspane zmysły.
W ułamku sekundy poczuł gigantyczny przypływ adrenaliny - włosy na głowie stanęły mu dęba.
Popędził do śpiącej żony, by opowiedzieć o najdziwniejszym przebudzeniu, jakiego doznał w całym swoim dotychczasowym życiu.

Tymczasem żona i córka spały błogo, zupełnie nieświadome odwiedzin z zaświatów.

Po pierwszej nocy w nowym wnętrzu - ze świeżo przywiezionego  portretu spoglądała młoda babcia Stanisława ze spokojem i zadumą...

















Rodzinna fotografia Herminy i Ernesta Farników z dziećmi.
Stasia - najstarsza z rodzeństwa - została 
uroczyście przyozdobiona kokardą o imponujących rozmiarach.
Fot. z 1911 roku.




Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.

poniedziałek, 10 października 2022

Relacja nr 2. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część trzecia.

 

Relacja 2. 

Rozmowy jednostronnie bezdźwięczne, choć pełne zadziwiających treści - starodawne "sms-y" pomiędzy "duchami", a uczestnikami seansu spitrytystycznego.


W poprzednim odcinku mikro-serii o niezwykłych zjawiskach opisałam pokrótce rodzinne bytowanie w obszernym, choć służbowym mieszkaniu moich dziadków: babci Irenki - nauczycielki i dziadka Willego - kierownika szkoły w Chechle Drugim, położonym pod Pabianicami, niedaleko Łodzi.


Fot. z 2007 r. (BB)
Na pierwszym planie pomnik - upamiętniający bohaterską śmierć żołnierzy z 72 Pułku Piechoty im. Dionizego Czachowskiego, którzy 7 września 1939 roku bronili tego terenu przed najeźdźcą hitlerowskim.
Pochowano ich na sąsiadującym ze szkolną posesją niewielkim wzniesieniu, zajętym częściowo przez dawny cmantarz ewangelicki z XIX wieku.

W tle - budynek Szkoły Podstawowej im. Jadwigi Wajsówny w Chechle.
W mieszkaniu służbowym na I piętrze w latach 1950-1972 mieszkali moi dziadkowie Irena i Wilhelm - nauczyciele tejże szkoły, gdzie mój dziadek Willi pełnił także funkcję kierownika.



Fot. z 2007 r. (BB)
Elewacja boczna szkoły w Chechle Drugim od strony dawnego sadu i pasieki, z widocznym oknem saloniku na I piętrze. W głębi obecna rozbudowa budynku o blok sportowy, zajmująca wraz z boiskiem cały dawny teren zielony i nieistniejące gospodarstwo, które do wczesnych lat 70. ubiegłego wieku znajdowało się na zapleczu szkoły.




Kolejna relacja mojego cyklu związana jest także z chechelskim domem, a dokładniej z kameralnym salonikiem muzycznym na pierwszym piętrze, gdzie obok starego, czarnego pianina "Theodor Betting" stał okrągły stół średniej wielkości, nadający się świetnie do... przeprowadzania seansów spirytystycznych.

Salonik na I piętrze budynku szkolnego.
Ciocia Lilka stoi obok pianina i owego okrągłego, drewnianego stołu.


Poniżej:
Jedna z zabawnych scenek w saloniku muzycznym, gdzie wielokrotnie odbywały się wesołe spotkania młodzieży w latach 50. i 60. ubiegłego wieku.

Prócz pianina, dla rodziny i gości dostępne były liczne instrumenty: dwie inkrustowane ozdobnie mandoliny, skrzypce, sycylijska gitara z inkrustowanym motylem i cymbałki chromatyczne. Do dyspozycji były nawet przygotowane flet prosty i harmonijka ustna.
Moje trzy ciocie - wówczas mieszkające na co dzień w Łodzi - były tryskającymi humorem, pełnymi wigoru i temperamentu młodymi kobietami. Podczas wakacji i świąt spędzały każdą wolną chwilę w mieszkaniu, zajmującym niemal całe piętro w okazałym budynku szkolnym. Organizowały niezliczone spotkania w gronie przyjaciół i znajomych, którzy z ochotą opuszczali fabryczną w owych latach Łódź, by spędzić wolny czas w miłym towarzystwie i przy suto zastawionym stole, a czasem także pospacerować po okolicy, ciesząc się czystym powietrzem, kolorami pól i zielenią odległego o niecały kilometr boru.

Wizyta rodzinna w Pawlikowicach -
u jednego z braci mej babci - Ładysława Łaszkiewicza (agronoma) i jego żony Helenki (kierowniczki miejscowej szkoły).

Przełom lat 60. i 70. ubiegłego wieku.




Sławena, Lilka i Ula z fantazją wymyślały coraz to nowe rozrywki i atrakcje. Prócz spacerów po uroczym lesie i wypadów do kąpieliska w Pabianicach, organizowały od czasu do czasu letnie wyprawy w dalsze okolice. Były to rowerowe wycieczki do rodziny babci Irenki w Pawlikowicach lub do Ldzania, gdzie w osadzie Talar znajdowały się dwa zabytkowe młyny. Nad uroczą, czyściutką rzeczką Grabią można było poplażować, zażyć kąpieli w krystalicznej wodzie lub popływać kajakiem, przedzierając się przez tajemnicze meandry, utworzone pośród szuwarów i grążeli zarastających stawy, będące rozlewiskiem Grabi.


Zabytkowe młyny nad Grabią. 
Fot. ze strony polskaniezwykla.pl






Kolejną rozrywką były wizyty w Kolumnie. To założone w 1928 r. letnisko – znane z pensjonatów i domków letniskowych położonych na piaszczystych pagórkach porośniętych sosnowym lasem – przyciągało turystów urokami przyrody i architektury, ale też smacznymi lodami i modną wówczas kawą marago.


Miasto - Las - Kolumna.
Letnisko.
Jeden z domków w lesie sosnowym.
Fot. Rafał Tomczyk





Najciekawsze jednak były z rzadka urządzane przez ciocie seanse spirytystyczne.
Jako nastolatka byłam świadkiem kilku rozmów z "bytami niematerialnymi", wcześniejsze spotkania znam jedynie z rodzinnych relacji.
Ciocie opowiadały mi o niezapomnianym, choć odbytym już dawno listopadowym seansie, kiedy to ich zaproszenie do kontaktu przyjął ponoć sam Adam Mickiewicz. Nie odpowiedział wprawdzie na zadawane mu pytania, ale spotkanie z moimi ciotkami i ich gośćmi zakończył następująco:

"Po co przyszłość swoją znać? 
Lepiej w szczęściu wiecznym trwać!"

Po czym w okno saloniku uderzył z ogromną siłą jakby konar drzewa (?), mimo, że nie szalała wówczas na dworze ani wichura, ani burza. Noc była pogodna, dookoła panował spokój.
Huk był jednak tak potężny, że obecni podczas seansu młodzi mężczyźni wybiegli na podwórze i do sadu owocowego, który znajdował się pod oknami saloniku. Rosły tam stosunkowo niskie drzewa owocowe, które nie dosięgały koronami do okien na I piętrze (a kondygnacje w budynku szkoły były imponujące - bo mierzyły ponad trzy metry w świetle pomieszczeń). Młodzieńcy nie zauważyli też żadnego intruza, który mógłby na przykład rzucić jakimś przedmiotem w szybę... O dziwo - okno saloniku pozostało nienaruszone - szyba nie pękła, nie było też żadnych śladów uderzenia.
W wydarzeniu tym brało udział kilka osób. Wszyscy słyszeli ów grzmot (huk) dobiegający bezpośrednio od okna, obok którego stał stół, przy którym wszyscy wówczas siedzieli.

Fotografia przedstawia tzw. "tablicę ouija" z umieszczonymi na niej napisami: 
TAK         NIE
ALFABETEM od A do Z
CYFRAMI od 1 do 0
i pożegnaniem:
DO WIDZENIA
Fot. Shutterstock
ze strony: stylzycia.radiozet.pl



Seanse w Chechle odbywały się nieczęsto. Potrzebny był zawsze odpowiedni nastrój - skupienie i powaga. Przede wszystkim zaś u podłoża tkwiła gorąca potrzeba dowiedzenia się o nadchodzącej przyszłości jakichś bliżej nieokreślonych szczegółów, które mogłyby stanowić wskazówkę, jak należy postąpić w trudnych i niejasnych dla młodych wówczas cioć, ich kuzynów i znajomych okolicznościach życia.
Do seansów zawsze używano historycznej porcelany chińskiej, niezwykle cienkiej - prześwitującej pod światło, delikatnej i filigranowej - a w związku z tym bardzo lekkiej.
Dwie malutkie filiżanki wraz z podstawkami z tego rodzinnego kompletu (który niegdyś liczył aż po 24 sztuki każdego z naczyń) mam na pamiątkę do dziś u siebie. Dzięki temu mogę zaprezentować ten mini-zestaw.
Do spotkań z duchami używano odwróconego podstawka od filiżanki z narysowaną strzałką (która wskazywała litery na tablicy ouija). 

W spotkaniach z duchami brało udział zawsze kilka osób. Niestety nikt nie notował otrzymanych tak oryginalną techniką informacji. 
Efekty tych jednostronnie niemych rozmów znam tylko z opowiadań.


Zadawano glośno pytania zaproszonemu zmarłemu (był to pochodzący z rodziny dalszy krewny lub też wybrana, znana postać).
Duch odpowiadał poprzez poruszanie po planszy odwróconym podstawkiem, kierując strzałkę na kolejne litery. 
Trwało to najczęściej bardzo długo.
Oczywiście dla ułatwienia - uczestnicy seansu łączyli swoje wyprostowane ponad talerzykiem dłonie koniuszkami małych palców - skupiając w ten sposób potrzebną duchowi energię, by podstawek mógł się przesuwać po tablicy ouija.

Z opowiadań wiem, że zdarzały się sprawdzone później w praktyce przepowiednie, liczne natomiast były wskazówki, czy wręcz nakazy ze strony duchów - jak trzeba postępować w życiu, by spełnić wymagania Istoty Najwyższej (Boga).

Ciocia Lilka opowiadała mi, że pewnego razu, kiedy zapytała o swego przyszłego męża (miała bowiem wielu adoratorów) - duch odpowiedział jej podając konkretne imię i nazwisko (nie przytaczam go tutaj ze względów oczywistych).  Wówczas jeszcze ciocia nie znała człowieka o podanym nazwisku. Okazało się jednak wkrótce, że poznała mężczyznę o takim samym imieniu i nazwisku, jak podane przez ducha kilkanaście tygodni wcześniej! Człowiek ten zaprzyjaźnił się z Lilką do tego stopnia, że oświadczał się jej kilkakrotnie - jednakże ciocia jego zalotów nie przyjęła...
Wyszła za mąż wiele lat później, jako już bardzo dojrzała kobieta.

W seansach spirytystycznych nie brali nigdy udziału moi dziadkowie. Uważali je za praktyki niecne, zakłócające spokój duszom w zaświatach.
Babcia często przybywała do saloniku, by zakończyć przydługie nocne posiedzenia młodzieży. Dla niej momentem, który decydował o konieczności przerwania seansu były dziwne zjawiska, jakich doświadczała w kuchni w tym samym czasie. Otóż kiedy gazety, które zawsze leżały na parapecie okiennym obok kuchennego stołu zaczęły się poruszać - falować jakby pod wpływem niewidzialnego wiatru (okna i drzwi nocą były pozamykane, przeciąg należało więc wykluczyć) - babcia dochodziła do wniosku, że duchy mają już dosyć tych inwestygacji. Wkraczała wtedy do saloniku rzucając głośno: 
- Kończcie już, moi drodzy! Duchy są zmęczone!!! 

Wiele lat później, jako nastolatka, zostałam dopuszczona do uczestniczenia w kilku seansach. Nie zdecydowałam się jednak trzymać dłoni nad talerzykiem. Siedziałam przy stole, zadawałam duchom przygotowane wcześniej pytania i zapisywałam odpowiedzi.
Zachował się nawet stary zeszyt z zapiskami.
Ostatni seans odbył się latem 1981 roku. Było to już w Łodzi, w mieszkaniu dziadków, do którego przeprowadzili się w 1972 roku.
Jako świadek tych spotkań z "istotami niematerialnymi" muszę przyznać, że wywarły na mnie ogromne wrażenie.
Przede wszystkim zawsze mogłam przewidzieć, czy dany seans powiedzie się, czy też nie. Otoż jeśli duch miał przybyć - odczuwałam na wstępie wyraźny, chłodny powiew na wysokości kolan. Jeśli ten zimny prąd powietrza nie poprzedzał seansu - było wiadomo, że nic z tego nie będzie. Okazało się, że tylko ja wyczuwałam ten chłód, pozostali uczestnicy odczuwali dopiero obecność "istoty spoza tego świata" dzięki poruszeniom talerzyka.
Bywało, że odwrócony podstawek od filiżanki nabierał takiej prędkości, iż uczestniczący w seansie nie nadążali z trzymaniem dłoni nad nim! Talerzyk przesuwał się po stole w piorunującym tempie i to tak aktywnie, że często nie tylko wykraczał poza granicę tablicy ouija, ale nawet poza krawędź stołu! Nigdy jednak nie spadł na podłogę - zawsze wracał na powierzchnię stolika!  
Zdarzało się też odwrotnie - że talerzyk poruszał się bardzo ospale i niechętnie wskazywał litery lub krążył bezwolnie nie odpowiadając na żadne z pytań.

Najbardziej zastanawiające było dla mnie to, że każda z wywoływanych postaci posługiwała się swoistym, charakterystycznym dla siebie językiem. Styl wypowiedzi był odpowiedni w każdym przypadku, łącznie z błędami ortograficznymi, a z kolei w przypadku osób za życia gruntownie wykształconych - ich "wiadomości" pisemne były formułowane bezbłędnie.  Odczuwało się też emocje rozmówcy - podobnie, jak podczas rozmowy telefonicznej, kiedy wiemy, że interlokutor zastanawia się nad czymś, albo jest zirytowany, zniecierpliwiony lub odwrotnie - zwraca się do nas życzliwie, troskliwie lub nawet z czułością - chociaż go nie widzimy, tylko słyszymy.
Mimo, że przecież istoty te (lub może - nasza podświadomość?) nie odzywały się głośno, a jedynie podczas seansów wskazywały poszczególne litery na planszy 
poprzez ruchy podstawka.

Nie mogę tu przytoczyć większości odpowiedzi, dotyczących naszych intymnych, rodzinnych spraw - ale postaram się zacytować kilka przykładów, odnoszących się do uniwersalnych rad lub poleceń, jakie przyniosły seanse, przeprowadzone w latach 1979 - 1981.

Duch cioci Heleny:

HELENKA. CAŁUJĘ WAS.
DZIECI DROGIE MYŚLICIE O NAS UMARŁYCH I TO BARDZO ŁADNIE. 
(Kilka dni wcześniej odwiedziliśmy grób cioci Helenki na cmentarzu w Pawlikowicach)
BLANKO PEDAGOGU MNIEJ NERWÓW. SZKODA TAK SIĘ ZUŻYWAĆ. NIKT CIĘ NIE NAGRODZI. 
BLANKO DBAJ O SIEBIE. TY MARNUJESZ ZDROWIE BO NERWY CIĘ ZJEDZĄ.
(Na pytanie, czy Beata skończy studia architektoniczne o czasie:)
BEZ WĄTPIENIA.
(Na pytanie, czy Beata wyjdzie za mąż:)
A TAK. 1984-5
(Sprawdziło się dokładnie - ślub cywilny w grudniu 1984, ślub kościelny w lutym 1985)
(Na pytanie czy Lilka wyjdzie za mąż:)
TAK ALE BARDZO PÓŹNO
(Na pytania o nasze życie, o zagrożenie ew. wojną, itp.:)
CIAŁO NIE WAŻNE WIĘC SIĘ NIE MARTWCIE
(Na pytanie, czy ciocia Helenka pragnie coś przekazać, poradzić jej żyjącym najbliższym:)
JUŻ MAM TO POZA SOBĄ.

Duch wujka Józefa
(którego żona Wanda wówczas jeszcze żyła):

(Na pytanie o naszą przyszłość, o to, co mamy robić:)
ŻYĆ. ŻAL WAS.
(Na moje pytania o losy ludzkości:)
BEATKO LUDZIE SAMI SIĘ ZNISZCZĄ.
(Na pytanie, co wujek chciałby rodzinie przekazać:)
WANDĘ CAŁUJĘ.

Duch stryja Stacha:

LILKA NAJMAN. BLANKA.
WOJNA. PUCZ.
(W grudniu 1981, czyli po 5 miesiącach od seansu ogłoszono w Polsce stan wojenny)
RÓBCIE TYLKO TO CO DO WAS NALEŻY.
NIC INNEGO NIE WOLNO.
(Pytania o przyszłość pozostały bez odpowiedzi. Zapytaliśmy w takim razie: "Powiedz nam, dlaczego nie możemy się dziś dowiedzieć od Ciebie o tym, co nas czeka w przyszłości?)
NIE ŻĄDAJCIE PROROCTW.
WAM WIEDZIEĆ NIE WOLNO. 
PROSZĘ WAS O TO BYŚCIE PAMIĘTALI O SWYCH OBOWIĄZKACH.
KAŻDY Z WAS MA MIEĆ TO NA WZGLĘDZIE.


Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.

wtorek, 4 października 2022

Relacja nr 1. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część druga.

 

Relacja 1. 

Niespodziewane spotkanie kierownika szkoły z gigantycznymi postaciami, zmierzającymi po zmierzchu do drzwi wejściowych budynku szkoły (i jednocześnie domu, w którym mieszkał wraz z rodziną).   

 


                                           Szkoła Podstawowa im. Jadwigi Wajsówny
                                              w Chechle Drugim, przy ul. Lipowej 1
                                                             Fot. z 2007 r. (BB)


W trakcie pobytów w wielu różnych miejscowościach - w życiu każdego z nas zdarza się czasem, że trafiamy na miejsca niezwykłe, które szczególnie zapadają nam w pamięci. Takie nadzwyczajne okolice przyciągają przybyszów często urokiem krajobrazu, albo ciepłą atmosferą starego domu rodzinnego, a bywa, że inne jeszcze, niepowtarzalne walory decydują o atrakcyjności konkretnej destynacji. 
Podobnie niezapomniana atmosfera otaczała mnie od najmłodszych lat w domu dziadków. Rodzina składała się wówczas z kilkunastu osób. Wprawdzie podczas roku szkolnego mieszkałam tylko z rodzicami - nauczycielami we Wrocławiu, ale święta, ferie i wakacje w latach 60. i 70. ubiegłego wieku spędzaliśmy przeważnie u rodziców mojej mamy Blanki - Irenki i Willego. Dziadek Wilhelm był kierownikiem szkoły w położonym niedaleko Łodzi Chechle, a babcia Irena uczyła tamże języka polskiego i muzyki. Prócz mej mamy były jeszcze trzy siostry z rodzinami. Ciocie mieszkały wprawdzie w Łodzi, ale podczas wakacji i świąt spędzały każdą wolną chwilę w domu rodzinnym, którym było obszerne mieszkanie, zajmujące niemal całe piętro w okazałym budynku szkolnym.


Dziadek Willi był postacią niezwykłą. To dzięki niemu w najbliższej rodzinie panowała aura współpracy, dzielenia się wszystkim, co przynosiło życie – bez względu na okoliczności. Razem przeżywaliśmy radosne chwile, ale też radziliśmy sobie wspólnie z przeciwnościami losu. Wilhelm był niekwestionowanym autorytetem moralnym, zawsze uczciwie i rzetelnie wykonywał swoje rozliczne obowiązki.


Prócz kierowania szkołą był także czynnym nauczycielem, angażował się ponadto w wiele ówcześnie niezbędnych akcji społecznych i gospodarskich na terenie gminy m.in. elektryfikację, budowę nowej 13-drenowej studni, liczne remonty budynku szkolnego, nowe ogrodzenie, założenie pasieki i nasadzenia drzew na terenie otaczającym szkołę. Dbał także z zapałem o rozwój intelektualny i społeczny uczniów, a grono nauczycielskie pod jego kierunkiem pracowało twórczo i zawsze zgodnie.


Oto kilka wymownych cytatów z kroniki chechelskiej szkoły:

"
Z dniem 1 sierpnia 1950 r. stanowisko kierownika szkoły dwuklasowej w Chechle objął Najman Wilhelm. Po czterech miesiącach urzędowania (...) został powołany na stanowisko podinspektora szkolnego Prezydium Powiatowej Rady Nauczycielskiej w Łasku - Wydział Oświaty w Pabianicach. Zastępstwo objęła Najman Irena. W roku szkolnym 1951/52 został podwyższony stopień organizacyjny szkoły z dwuklasówki na trzyklasówkę. Po roku pracy w Wydziale w Pabianicach powrócił na własną prośbę na swoje stanowisko Najman Wilhelm. (...) Na skutek usilnej pracy grona nauczycielskiego poprawił się poziom umysłowy dziatwy szkolnej. Dzieci z zapałem zabrały się do czytelnictwa.

W roku szkolnym został podwyższony poziom organizacyjny szkoły z trzyklasówki na szkołę czteroklasową. 

Rok szkolny 1956/57. (...) Na zebraniach rodzicielskich i zebraniach gromadzkich kierownik szkoły omawia sprawę elektryfikacji wsi. Niektórzy gospodarze nie chcą zrozumieć, jaką w przyszłości będą mieli wygodę, gdy zostanie wieś zelektryfikowana.

Rok szkolny 1957/58. W czasie wakacji w 1957 roku został wykonany plan elektryfikacji szkoły i budynków gospodarczych. W lutym 1958 roku przyjechała ekipa elektryków i dokonała w ciągu dwóch tygodni elektryfikacji szkoły i jej obejścia. Ileż musieliśmy ponieść trudu przy tej pracy. Ściany w klasach, korytarzu i mieszkaniach służbowych zostały podziurawione ale lekcji nie przerwaliśmy. (...) Dopiero w dniu 22 lipca 1958 r. zabłysło pierwsze światło elektryczne na terenie Chechła. Ileż to było radości i powszechnego zadowolenia. Od tej pory zmieniło się na lepsze życie mieszkańców naszej wsi. Dzieci mogły uczyć się wieczorami przy lampach elektrycznych. Prawie we wszystkich domach pojawiły się odbiorniki radiowe, żelazka elektryczne, kuchenki, a gdzieniegdzie pralki i telewizory. Założenie elektryfikacji przyczyniło się w wysokim stopniu do podniesienia kultury mieszkańców naszej wsi. Szkoła w czasie wakacji w 1958 roku została ślicznie odświeżona. We wszystkich klasach postawiono nowe piece. Kierownik szkoły gromadzi coraz więcej pomocy naukowych z zakresu fizyki, chemii i języka polskiego. (...) 

Od 1 września 1953 roku została zorganizowana przy szkole drużyna harcerska. Opiekunem drużyny wybrano Najmana Wilhelma. Do harcerstwa zapisało się 55 osób. Celem drużyny było to, ażeby pomóc szkole w realizowaniu programu nauczania i wychowania. (...) Pierwsze przyrzeczenie złożyli harcerze na uroczystej zbiórce w styczniu 1954 roku. Od września 1953 roku wprowadzono przed zajęciami szkolne apele. (...)
W roku szkolnym 1954/55 grono nauczycielskie szczególnie zainteresowało się życiem organizacji harcerskiej, dbało o to, ażeby systematycznie odbywały się zbiórki. (...) Drużyna prowadziła co wtorek kółko filatelistyczne, na którym pogłębiano w sposób poglądowy wiadomości z zakresu literatury pięknej (...). Harcerze brali udział w pracach społecznie użytecznych i pomagali sobie wzajemnie w pracy. (...)

Od roku szkolnego 1964/65 wprowadzono nowe programy nauczania. Wszystkie szkoły podstawowe w Polsce Ludowej zostały zamienione na szkoły ośmioklasowe. (...)
W roku 1968: (...) Należy nadmienić, że Grono Nauczycielskie pracowało zgodnie, nie było nigdy żadnych nieporozumień i pretensji. (...) Oprócz pracy w szkole, nauczyciele prowadzili systematycznie kółka zainteresowań. Przez kilka lat były czynne następujące koła: czytelnicze, matematyczne, przyrodnicze, sportowe. Dzieci wyjeżdżały na wycieczki do Żelazowej Woli, Warszawy, Tomaszowa Mazowieckiego, Piotrkowa Trybunalskiego, dwa razy do Krakowa, Wieliczki i Nowej Huty.

Rok 1972: Kierownik szkoły wraz z Komitetem Rodzicielskim usilnie dążyli do tego, ażeby ponownie wyremontować szkołę. Starania zostały uskutecznione i szkoła została wyremontowana w czasie ferii 1972 roku. Kierownik szkoły zrezygnował z dotychczas zajmowanego mieszkania i cały obiekt szkolny przeznaczył na użytek szkoły. (...)

Z dniem 1 września 1972 roku przeszli na własną prośbę na zasłużoną emeryturę kol.: Maria Rożek, Józefa Serwa i Wilhelm Najman. (...) Szkoła nasza przodowała w powiecie na polu poczynań dydaktyczno-wychowawczych jak również w różnych imprezach na cele społeczne."


Moi dziadkowie Irena i Wilhelm w okresie, kiedy pracowali w chechelskiej szkole









Jako dziecko i później podlotek, uwielbiałam świąteczno-wakacyjne spotkania w Chechle, otoczonym malowniczymi polami i lasami pełnymi grzybów, jagód, jeżyn i borówek.
Częste spotkania towarzyskie nie tylko z najbliższymi, ale także z licznymi przyjaciółmi rodziny, połączone z wycieczkami do pobliskiego boru - uatrakcyjniały pobyty w magicznym domu mych dziadków.



Archiwum rodzinne

Szkoła i las w Chechle Drugim

Wnętrze:
pokój stołowy w mieszkaniu 
dziadków - miejsce licznych 
spotkań towarzyskich
w gronie rodzinnym, z udziałem
przyjaciół i znajomych










Poniżej:
Salonik muzyczny i klatka schodowa z widocznymi drzwiami wejściowymi bocznymi
(z charakterystycznym wziernikiem w kształcie figury "karo") 





Magia ta miała jednakże dodatkowe podłoże. Chechelska szkoła położona była w miejscowości, którą często nawiedzały potężne burze, jakich nie doświadczaliśmy we Wrocławiu. Podobno - jak niosła "wieść gminna" - wyładowania atmosferyczne o nie notowanej gdzie indziej sile i częstotliwości występowania zdarzały się na tym terenie z powodu rud metali, ukrytych pod powierzchnią ziemi. Nieopodal znajdowała się przecież miejscowość o znamiennej nazwie: Ruda Pabianicka (obecnie osiedle włączone do Łodzi). 
Nazwa tego dawnego miasta pochodzi od rud darniowych, które były tu niegdyś wydobywane. Jak informuje Wikipedia: "Pierwszą wiarygodną wzmiankę o Rudzie można znaleźć w kronice Jana Długosza z 1470 r., który wizytował w imieniu Kapituły Krakowskiej kasztelanię Chropską, jak dawniej nazywano rozległe tereny, na których znajduje się m.in. dzisiejsza Ruda. Kronikarz opisał wydobycie rud darniowych w okolicach dzisiejszej ulicy Farnej, pisząc m.in.: >Dobra pabianickie posiadają kopalnię rudy żelaznej, czyli kuźnicę w obrębie Chocianowic nad rzeczką Nerem położoną; ruda... znajduje się obficie i w dobrym gatunku<".

Burze nawiedzające Chechło pamiętam do dziś, choć minęło już z górą 50 lat od ostatniej nawałnicy, której byłam świadkiem... Trudno byłoby zapomnieć o fioletowo błyszczących iskrach, które z głośnym skrzekiem szalały po drutach telefonicznych, umieszczonych pod sufitem nad klatką schodową - co zawsze poprzedzało nadchodzące wyładowania. W tym samym czasie, w sieni mieszkania dziadków - skacząca "samoistnie" na widełkach, ciężka skądinąd słuchawka bakielitowego, czarnego telefonu budziła mój dziecięcy respekt.
Warto tu podkreślić, że przecież budynek szkoły był wyposażony w działającą prawidłowo instalację odgromową, a wszystkie instalacje wewnętrzne objęte były stałą kontolą techniczną.
Zdarzało się też, że przechodząc polami w pogodny dzień - na przykład pod linią średniego napięcia - doznawaliśmy nieprzyjemnego spotkania z syczącym złowrogo, oślepiającym błyskiem, który wprost nad naszymi głowami postanowił się rozpanoszyć.

Widok z lotu ptaka na szkołę w Chechle i pobliski cmentarz ukryty w koronach drzew - zdjęcie współczesne ukazuje szkołę wraz z rozbudową, która zajęła cały niegdysiejszy teren zielony z zabudowaniami gospodarczymi.
Źródło: pl.mapy.cz








Budynek szkoły otoczony był dużym terenem zielonym, a w odległości około 300 metrów od muru okalającego tył szkolnej posesji znajdował się stary, XIX-wieczny cmentarz ewangelicki, położony na niewielkim wzniesieniu porośniętym drzewami.
Dzisiaj niemal sąsiaduje on z boiskiem szkolnym. Można tu znaleźć kilkanaście nagrobków z inskrypcjami niemieckimi, duży metalowy krzyż cmentarny, kilka grobów żołnierzy rosyjskich z 1914 roku i mały cmentarz żołnierzy polskich z 1939 r.

Źródło: pl.mapy.cz




W latach 60. ubiegłego wieku ogromny teren otaczający budynek szkolny podzielony był funkcjonalnie na dwie części, oddzielone od siebie ażurowym ogrodzeniem. 
Pierwszą z nich stanowiło bezpośrednie otoczenie szkoły, na które składały się: od frontu chodnik prowadzący od furty do wejścia głównego, sąsiadujący po prawej stronie z sadem i pasieką, a po lewej z kontynuacją ścieżki, biegnącej w głąb, na podwórko szkolne (z niewielkim terenem do ćwiczeń na świeżym powietrzu, dwoma studniami i trawnikiem). Idąc na zaplecze mijało się drugie, mniej okazałe wejście do budynku, używane na co dzień przez rodzinę kierownika szkoły i obsługę obiektu. Wzdłuż tej ścieżki usytuowano ozdobne grządki kwiatowe, a tuż przed bocznym wejściem - piękny klomb z nasturcjami, bratkami i aksamitkami. Wzdłuż ogrodzenia szkoły od strony drogi głównej (Łódź - Wrocław) pysznił się szpaler kilkunastu jesionów o imponujących rozmiarach.
Drugą z części terenu przyszkolnego stanowiło oddalone od wejścia bocznego o około 150 - 200 metrów gospodarstwo, złożone ze stodoły, budynków mieszczących dawne mieszkanie opiekunki zwierząt gospodarskich, nieczynny chlewik, kurnik i oborę oraz szereg kilku czysto utrzymanych ubikacji. Z tego gospodarczego dziedzińca tajemnicza furtka, osadzona w murze tuż przy bocznej ścianie stodoły, wiodła na pobliskie łąki, skąd idąc wzdłuż ścian stodoły dochodziło się do uroczego zakątka: ogrodu warzywno-owocowego babci Irenki. Czarujący zapach kopru i ziół w kolorowej oprawie ozdobnych kwiatów pozwalał przybyszowi zapomnieć o realnym świecie, zanurzając go na moment w baśniowym anturażu. Stąd już niedaleko było do starego cmentarza. Wystarczyło przejść przez soczystą łąkę, zasiloną wodami płynącego obok niepozornego strumyka.



Milunia była ulubienicą mego dziadka Willego.
Porozumiewał się z nią jak z psem.
Łączyła ich przyjaźń i wzajemne przywiązanie.

Kiedy dziadkowie wyjechali na tydzień do rodziny (do Czechosłowacji) - mój tato musiał ubrać płaszcz i kapelusz dziadka Wilhelma, by krówka Milunia pozwoliła się wydoić!






Dziadek prócz kierowania szkołą prowadził całe gospodarstwo, opiekując się wraz z babcią kilkoma kurami, dwiema krowami "holenderkami" i pasieką, złożoną z kilku uli. 

Pewnego wieczoru, kiedy babcia "dla nastroju" zapaliła świece przy kolacji w tak zwanym pokoju stołowym, udało mi się namówić dziadka Willego na przypomnienie niezwykłego zjawiska, jakiego był mimowolnym świadkiem kilka lat wcześniej.

Oto jego relacja:

"Wydarzyło się to w listopadzie, kiedy po zachodzie słońca robiło się tak zimno, że kałuże pokrywały się cienką warstwą lodu, który do rana tężał jeszcze bardziej. Po zapadnięciu zmroku wybrałem się (jak co dnia) do zabudowań gospodarczych, by doglądnąć zwierząt, a do domu przynieść ostatnie wiadro wody przed nocą. Wracając z obórki od Miluni (to była ulubiona krowa mego dziadka - przyp.BB) ujrzałem w oddali wysokiego mężczyznę, który próbował najwyraźniej dostać się do budynku bocznym wejściem! Było już późno. Zawsze o tej porze furta była zamknięta, a ogrodzenie jest na tyle wysokie, że trudno byłoby przez nie przeskoczyć! Krzyknąłem donośnie: Halo, dobry wieczór, czy kogoś pan szuka? - ale nie otrzymałem odpowiedzi. Ogromną, ponadnaturalną wręcz postać z tej odległości (ok. 150 metrów) i przy bardzo skąpym oświetleniu widziałem jako ciemną, niemal czarną sylwetkę (nie mogłem dojrzeć ani szczegółów ubioru, ani tym bardziej twarzy). 
Przyspieszyłem kroku obawiając się, że ten niemy nieznajomy próbuje być może obrabować szkołę i nasze mieszkanie. A przecież w domu została babcia, i to sama! Po chwili ze zdumieniem i przerażeniem zauważyłem, że gigantyczna postać zniknęła, a na jej miejscu pojawił się potężny pies! Biegiem dotarłem do drzwi, co sił w nogach wbiegłem na piętro i wpadłem do kuchni."

Tu do opowieści dziadka Willego włączyła się babcia Irenka, która przysłuchiwała się jego relacji:

"- Dziecko, wyobraź sobie, że dziadek wyglądał wówczas strasznie - był nie tylko zziajany, ale zupełnie biały na twarzy!
Wystraszyłam się nie na żarty, że doznał ataku serca!
Wykrzyknął do mnie tubalnie: - Czy ktoś tu wchodził?! Irenko, czy słyszałaś jakieś hałasy, odgłosy?! 
Uspokoiłam Willego, że tu na górze jest spokój, nikt nie próbował się dostać do domu, żadnych hałasów ani odgłosów nie słyszałam.
Nazajutrz wczesnym rankiem Willi poszedł na podwórze, by sprawdzić, jakie ślady utrwalił nocą mróz na ścieżkach wokół budynku. Okazało się, że pęknięcia lodu na kałużach pozostały jedynie na trasie wiodącej od wejścia bocznego do budynków gospodarczych. Były to więc ślady dziadka. Natomiast ścieżka prowadząca od furty do drzwi wejściowych była nienaruszona!
Ogromny pies również nie pozostawił po sobie żadnych śladów."


Beata Bigda,
Wrocław, październik 2022.