środa, 25 stycznia 2023

W Dniu Dziadka - garść wspomnień o moim kochanym Dziadku Willim, o jego oryginalnym pochodzeniu i mało znanej w naszym kraju wspólnocie Braci Czeskich, żyjących w diasporze na terenie obecnej Rzeczpospolitej - część I.


Wilhelm Najman

*Zelów (Zelówek) 1905 r. - +Łódź 1989 r.

Wilhelm Najman - lata 20. XX w.

 Dziadek Willi był postacią   niezwykłą. Można byłoby go nazwać człowiekiem bez skazy, choć jak każdy z nas - prócz zalet miał niewątpliwie jakieś wady. Przyznam jednak, że w moich oczach był nieskazitelnym wzorem, jak nikt inny spośród najbliższych. 
Obdarzony pasją organizowania życia szkolnego w powojennej Polsce, dbający zawsze o zgodną i twórczą współpracę wśród osób, którymi zarządzał jako kierownik szkoły i inspektor Wydziału Oświaty, był także troskliwym opiekunem swych   podopiecznych - do których należeli   nie tylko uczniowie, ale także   członkowie jego rodziny.
Pamiętam, że to właśnie dzięki   niemu wśród moich najbliższych   panowała aura współpracy, dzielenia się wszystkim, co przynosiło życie – bez względu na okoliczności. Razem przeżywaliśmy radosne chwile, ale też radziliśmy sobie wspólnie z przeciwnościami losu.

Znamienne, że po odejściu z tego świata mego kochanego dziadka cała rodzina emocjonalnie ucichła, zszarzała, każdy z nas zajął się w skupieniu swoim życiem i dawna atmosfera ciepłej wspólnoty częściowo zanikła - aż do momentu, kiedy sparaliżowana po wylewie 93-letnia babcia Irenka wymagała stałej opieki. Wówczas wszystkie córki z oddaniem zaopiekowały się swoją ukochaną mamą i razem walczyły dzielnie o jej komfort i zdrowie w ostatnich latach życia.

Z przyjemnością rozpoczynam dzisiaj prezentację zachowanych w domowych pieleszach fragmentów żywych wspomnień mego nieodżałowanego dziadka Willego – jednego z nielicznych pozostałych na terenie Polski po II wojnie światowej przedstawicieli mniejszości wyznaniowej, jaką stanowi wąska grupa ewangelików reformowanych, pochodzących bezpośrednio od niegdysiejszych uchodźców religijnych z Czech i Moraw, którzy przybyli na ziemie, należące obecnie do Rzeczpospolitej Polskiej (m.in. na Śląsk i do Wielkopolski, a później na ziemię łódzką). 

Pierwsza grupa uchodźców pojawiła się na tych terenach po prześladowaniach religijnych i przegranej w 1620 roku bitwie pod Białą Górą (nieopodal czeskiej Pragi).
Jednota braci czeskich poprzez wieki (od XVI aż po wiek XVIII) doświadczała wielokrotnie prześladowań religijnych, co powodowało kolejne fale emigracji. Przodkowie mego dziadka pochodzili z trzeciej emigracji.

Po przegranej przez Austrię Habsburgów I wojnie śląskiej w czerwcu 1742 roku – Śląsk przyłączono do zwycięskich Prus. Maria Teresa Habsburg i Fryderyk II Wielki zawarli pokój, podpisując we Wrocławiu traktat prusko-austriacki, na mocy którego Prusy otrzymały prawie cały Śląsk wraz z hrabstwem kłodzkim.
Otwarła się w ten sposób możliwość emigracji na teren tej prowincji czeskich uchodźców religijnych, tym bardziej, że Fryderyk II Wielki (podobnie jak jego poprzednik), życzliwie traktowali czeskich przybyszów, ceniąc ich pracowitość i rozliczne umiejętności.
Uchodźcy osiedlili się m.in. w śląskiej miejscowości Münsterberg (Ziębice), a w połowie XVIII w. założyli na Śląsku nowe czeskie kolonie: Husinec (Gęsiniec), Friedrichův Tabor (Wielki Tabor), Friedrichův Hradec (Grodziec) i Čermin (Czermin).
Emigracja na teren Śląska trwała do lat 70. XVIII w.
W okresie 1742 – 1780 na Śląsk przybyło ok. 12 tysięcy czeskich ewangelików. Stąd peregrynowali dalej – przeważnie do Brandenburgii, ale też w inne rejony, m.in. do Zelowa.
Zelów to niezwykłe miasto. Powstało bowiem dzięki osiedleńczej inicjatywie społeczności potomków braci czeskich na początku XIX w.

Właśnie we wspomnianej wyżej wsi Czermin w listopadzie 1802 roku podpisano umowę ustalającą warunki zakupu wsi Zelów od ziemianina Józefa Świdzińskiego. Transakcję umożliwił i pomagał przeprowadzić pośrednik – szlachcic – Aleksander de Korwin Petrozelin. W rezultacie – w grudniu 1802 roku akt kupna uwierzytelniono w sądzie w Łasku. Nabywców reprezentowali: Martin Bureš (Buresz), Jan Jelínek z Czermina, Matěj Jelínek, Martin Kořinek (Korzynek), Václaw Kulhánek, Jan Matys, Matěj Matys, Jiřík Naumon (Najman), Jan Poláček (Polaczek), sołtys z Czermina Jan Pospišil (Pospiszył), Václaw Pytliček (Pytliczek) oraz Jan Sláma (Słama) i Kristian Šrajber (Szrajber).
Nabyty majątek podzielono pomiędzy 54 rodziny kolonistów. Lasy, łąki i pastwiska były wspólną własnością całej społeczności. Wszyscy dbali także o utrzymanie dróg. Wytyczono działkę dla pastora, w tym na budowę plebanii. W 1825 roku uroczyście otwarto nowy kościół ewangelicko-reformowany. Już w 1873 r. założono urząd pocztowy, Kasa Oszczędności powstała w 1893 r., apteka w 1897, młyn w 1906, Ochotnicza Straż Ogniowa w 1909 roku. Uruchomiono nawet elektrownię! 

Zelów - lata 30. XX wieku. Centrum miasteczka.

Zelów - kościół ewangelicko - reformowany z 1825 r.  Fot. Filip Lipiński.




Zelów - rok 1937 - portret rodzinny Zelowiaków:
Eliszka i Mirosław Najmanowie, Elżbieta z mężem
Wondraczkowie i Wilhelm Najman z córką Blanką
oraz siedząca pośrodku na leżaku
córka Wondraczków - Ilona.
W wózeczku druga córka Willego i Ireny - Sławena.
 

Pamiętam, jak w licznych poobiednich gawędach dziadziuś Willi z ochotą opowiadał o swoim ukochanym Zelowie, gdzie spędził nie tylko dzieciństwo i wczesną młodość, ale też znalazł później, wraz z założoną przez siebie rodziną, schronienie przed wojenną zawieruchą. Irena i Wilhelm mieszkali tam wraz ze swymi córkami w latach 1940-1950, a i wcześniej wielokrotnie odwiedzali mieszkające w Zelowie rodziny siostry Elżbiety i kilku braci Wilhelma. 

Po II wojnie światowej wszyscy (prócz Willego) członkowie rodziny Najmanów (mama-seniorka, dwie siostry i pięciu braci wraz ze swymi rodzinami) wyjechali z Zelowa do Czechosłowacji. 
Odwiedzaliśmy ich kilkakrotnie, zarówno na Morawach - w Šumperku, jak też w Pradze, Karlovych Varach i Libercu. Nie udało się nam dojechać tylko do Brna, gdzie osiedlił się wraz ze swoją rodziną Bedřich - jeden z braci mego dziadka. 

Dlaczego Wilhelm był jedynym przedstawicielem rodu Najmanów, który pozostał w Polsce? Stało się tak przede wszystkim dlatego, że ożenił się z Polką, która nie chciała wyjeżdżać do Czech, ponadto sam był przecież gruntownie wykształconym polskim nauczycielem, uczącym języka polskiego i historii Polski.

Babcia Irenka w młodości
Dziadek Willi jako młodzieniec








Często dopytywałam dziadka, skąd i w jakich okolicznościach przybyli do Polski jego przodkowie. Wyjaśnił mi, że chociaż emigracja religijna z Czech i Moraw trwała kilka stuleci i odbywała się falami – to jednak najbardziej spektakularnym wydarzeniem była klęska husytów w bitwie pod Białą Górą w listopadzie 1620 r.
Dowiedziałam się także, że ród Najmanów (pierwotnie: Naumonów) pochodził z Moraw. Należeli oni do tzw. radykalnych taborytów, żyjących według Pisma Świętego. Ta grupa wyznaniowa wywodziła się ze społeczności braci czeskich - kontynuatorów średniowiecznego ruchu husyckiego.
Jak często powtarzał Willi – czeska reformacja i późniejsza wielowiekowa peregrynacja braci czeskich zaczęła się od Jana Husa, uznanego potem przez Czechów za bohatera narodowego -  jedną z najważniejszych postaci czeskiej historii.
Podczas naszej wizyty u rodziny w Pradze ujrzeliśmy imponującą, górującą nad Rynkiem Staromiejskim postać Jana Husa otoczoną wojownikami husyckimi, a także protestantami, zmuszonymi do emigracji 200 lat po Janie Husie. Kompozycję zamyka sylwetka młodej matki, symbolizującej odrodzenie narodowe. Zaprojektowany przez Ladislava Šalouna monument odsłonięto w 1915 roku – w 500 rocznicę męczeńskiej śmierci Jana Husa. Na pomniku umieszczono inskrypcję: Pravda vítězí (Prawda zwycięża), która widnieje także m.in. nad kazalnicą w kościele ewangelicko-reformowanym w Zelowie.

Inskrypcja Pravda vítězí w kościele ewangelicko-reformowanym w Zelowie.
Fot. Filip Lipiński



















Jan z Husyńca (cz. Husinec) zwany Husem był czeskim filozofem, teologiem, kaznodzieją, spowiednikiem królewskim, profesorem i rektorem Uniwersytetu Praskiego, a przy tym reformatorem Kościoła i prekursorem protestantyzmu. Przyczynił się ponadto do kodyfikacji literackiego języka czeskiego. Żył w latach ~1370-1415.

Jego postać jest nierozerwalnie związana z religijno-politycznymi następstwami, jakie wywołał husytyzm – największy w średniowieczu ruch opozycyjny wobec kościoła - zainspirowany głoszonymi przez Husa ideami i jego męczeńską śmiercią na stosie za poglądy oraz odważną próbę zreformowania Kościoła katolickiego w centrum średniowiecznej Europy.

Pomnik Jana Husa – Staroměstské Náměstí, Praha. Fot. H. A. Kilichowski










W swej działalności reformatorskiej inspirował się myślą Johna Wycliffe’a(~1330-1384) – angielskiego prekursora ruchów reformacyjnych, od którego przejął wizję kościoła jako wspólnoty wybranych, zaznaczając, że przynależność do niej zawdzięczamy jedynie łasce Bożej, niezależnie od swoich uczynków. Natomiast nigdy nie przyjął radykalnych poglądów Wycliffe’a dotyczących Eucharystii (odrzucenie realnej obecności Chrystusa), ani też jego idei powszechnego kapłaństwa (zakwestionowanie hierarchii kościelnej).

Pomnik Jana Husa w Pradze z 1915 roku. Fot. H. A. Kilichowski.















Część pierwsza.


Beata Bigda,
Wrocław, 22 stycznia 2023 r.



OPOWIEŚĆ  WILHELMA  NAJMANA 
(wybrany fragment - część I)


Stwierdzam  uroczyście, że moje opowiadania nie będą fantazją, lecz rzeczywistym stwierdzeniem faktów z minionych lat i doświadczeń z codziennego życia Czechów, zamieszkałych w Zelowie i okolicach po roku 1802. Prawdopodobnie w żadnej miejscowości w Polsce nie panowały takie warunki współżycia między ludźmi. Cechą charakterystyczną wszystkich Czechów żyjących w Zelowie, Zelówku, Pożdżenicach, Ignacowie, Herbertowie była prawdomówność, uczciwość, braterstwo oraz wielkie przywiązanie do swego wyznania.
We wszystkich domach matki Czeszki uczyły dzieci od maleństwa, że nigdy nie należy kłamać, trzeba mówić tylko prawdę, gdyż prawda zwycięża. Wszyscy Czesi byli religijni, kościół i zgromadzenia religijne uważali za najważniejsze w ich skromnym życiu.


Zelów w późniejszym okresie był konglomeratem przedstawicieli różnych narodowości. Oprócz Czechów wyznania ewangelicko-reformowanego było dużo baptystów, Żydów – wyznania mojżeszowego, Polaków – wyznania rzymsko-katolickiego oraz nieliczne grono Rosjan wyznania prawosławnego.
Nigdy nie było waśni pomiędzy wyznawcami i nikt nie kwestionował tego, że czyjeś wyznanie jest gorsze lub lepsze.

W czasie uroczystych nabożeństw w okresie Świąt Bożego Narodzenia lub Nowego Roku młodzież przechodziła z jednej świątyni do drugiej. Najchętniej gromadziła się w kaplicy baptystów, gdzie nabożeństwa trwały zwykle dłużej, a orkiestra i wspaniały chór przyciągały młodzież, która brała też żywy udział w rozważaniach religijnych, często do późnych godzin wieczornych.
Wszyscy wierzyli, że Bóg jest jeden, a droga do nieba jest otwarta dla wszystkich, którzy uczciwie żyją i pracują dla dobra swojego, współbraci, a zatem dla całego narodu – Państwa.

W Zelowie wszyscy mówili po czesku, jedynie w urzędach i szkołach należało mówić po rosyjsku (przed I wojną światową), podczas I wojny św. po niemiecku, a po wyzwoleniu w roku 1918 – po polsku. (…)

Urodziłem się 15 lutego 1905 roku w Zelówku, powiatu łaskiego. Już następnego dnia zostałem ochrzczony w domu przez księdza Garczyńskiego, który był wówczas urzędnikiem stanu cywilnego oraz pastorem parafii ewangelicko-reformowanej w Zelowie.

W Zelówku mieszkali wówczas sami Czesi, emigranci z Moraw, którzy po bitwie pod Białą Górą w roku 1620 musieli uciekać z Czech wskutek prześladowań religijnych w Czechach i na Morawach. (...) Przodkowie moi osiedlili się najpierw w Taborze, a stamtąd przenieśli się do Zelówka i Zelowa w powiecie łaskim. Zelówek to wieś położona na północ od większego Zelowa. Miejscowości te były oddzielone potężnymi borami i lasami na przestrzeni około ośmiu kilometrów.
W zapisach metrykalnych nie odróżniano Zelówka od Zelowa, a  w księgach parafialnych zapisywano po rosyjsku: urodzony i ochrzczony w Zelowie. Taką mam właśnie metrykę urodzenia.

W krótkim czasie po moim urodzeniu rodzice moi sprzedali gospodarstwo rolne wraz z domem bratu ojca Karolowi, a sami wraz z siedmiorgiem dzieci przenieśli się do Zelowa, gdzie kupili dom od pani Faflakowej, której mąż zginął w wojnie rosyjsko-japońskiej. Dom ten stoi w Zelowie do dnia dzisiejszego przy graniczkach, w pobliżu kościoła ewangelicko-reformowanego.

Słabo urodzajne ziemie zmusiły Czechów do rozwijania produkcji tkacko-chałupniczej, która w późniejszych latach stała się ich głównym źródłem utrzymania.
Mój ojciec, Paweł Najman, miał swój własny warsztat tkacki i całe życie zarabiał na liczną rodzinę swoim pięknym tkactwem. Pamiętam do tej pory tę izbę w Ich domu, w której stał dostojnie duży warsztat z osnowami biegających w tę i z powrotem szpul i powstającą koszulówkę (na męskie koszule), czy pościelówkę (na poszwy). Powstawały tu także dekoracyjne plusze, wykonywane z bawełnianej osnowy i wełnianego wątku. 

Było na kogo pracować. Moi rodzice, Amalia i Paweł Najmanowie, mieli dziewięcioro dzieci o imionach: Karol, Józef, Bogumił, Amalia, Paweł, Elżbieta, Wilhelm, Bedřich i Mirek.

W roku 1920 rodzina Amalii i Pawła przeżyła szok rozpaczy po stracie syna Józefa, powołanego do wojska polskiego w 1919 roku. Miał przyjechać na urlop w okresie Świąt Bożego Narodzenia – zginął na froncie z rąk bolszewików. Miast żywego syna i brata przyszło zawiadomienie: „Józef  Najman zginął na polu chwały. Pochowany został na cmentarzu wojskowym w Równem na Wołyniu (…).” Matka gorzko płakała. Cała rodzina pogrążona była w smutku przez długie miesiące. (…)

Zbór zelowski za czasów pastora Bohumila Radechowskiego szczególną troską otaczał szkolnictwo. Pastor sprowadził nawet z Czech do Zelowa nauczyciela Rudolfa Sveca, którego uczniem byłem i ja, i mój starszy o 2 lata brat Paweł. W szkole zelowskiej w tym czasie językiem wykładowym był język rosyjski. Uczono jednak także języków polskiego i czeskiego, aż do wybuchu I wojny światowej w 1914 roku. Wkrótce po zajęciu Zelowa przez Niemców zorganizowano znowu szkolnictwo, gdzie językiem wykładowym był język niemiecki, z konieczności oczywiście.

W domu rodzice wychowywali nas bogobojnie w duchu religijnym. Ojciec czytał dzieciom biblię, trudniejsze teksty tłumaczył i wyjaśniał. Prawie codziennie śpiewaliśmy pieśni z czeskiego kancjonału. Mieszkaliśmy nieopodal naszego kościoła ewangelicko-reformowanego – dumy wszystkich Zelowian. Starannie odliczaliśmy pamiętną datę od lipca 1825 roku, gdy kościół nasz uroczyście otwarto. (…)

W roku 1915 w dalszym ciągu uczęszczałem do szkoły. Miałem wówczas 10 lat. Nauczycielami moimi byli: Dedecjus, Niewieczerzałówna, J. Nemec, Madler, Bulińskaja, Machówna i dr Heine – lekarz i nauczyciel.
W parafii kościoła ewangelicko-reformowanego była duża biblioteka, w której gromadzono mnóstwo książek w językach: czeskim, słowackim, polskim i rosyjskim. Z biblioteki tej korzystałem od najmłodszych lat (w tym czasie nauczyłem się też języka słowackiego).
 
Przeżyciem niezapomnianym dla mnie, 10-letniego chłopca, była budowa kopca z kamieni obok naszego kościoła na cześć Jana Husa w 1915 r. My, uczniowie, nie tylko zbieraliśmy i układaliśmy te kamienie, ale byliśmy świadkami wmurowania tablicy upamiętniającej 500-setną rocznicę Jego męczeńskiej śmierci. Zelów był konglomeratem różnych języków, wyznań i narodowości. Przeważało wyznanie ewangelicko-reformowane, a po czesku mówili wszyscy: Czesi, Żydzi, Niemcy i Polacy. Zelów był jakby jedną wielką rodziną, w której panowała zgoda i wzajemne zrozumienie. Nie było tam prymatu narodowości lub wyznania. Wszyscy byli przyjaciółmi.
Takiej zgody, przyjaźni i współpracy  n i g d y   i   n i g d z i e  więcej nie spotkałem. 

Willi w wieku dojrzałym
    
 
 Choć jestem obecnie bardzo starym         człowiekiem i przeżyłem dwie wojny   światowe – nieustannie kocham Zelów i   chętnie wracam do wspomnień. 
 
 A ponadto myśl zaczerpnięta z Psalmu 78,     3-4; brzmi mi w uszach:

 (…) Co słyszeliśmy i poznaliśmy, 
 i co nam opowiadali ojcowie nasi
 tego nie zataimy przed synami ich,
 lecz opowiemy przyszłemu pokoleniu. (…)
 


W czasie ferii letnich młodzież   organizowała prawie w każdą niedzielę lub   święto piesze wyprawy na Patyki, gdzie znajdował się stary, drewniany młyn Niewieczerzała, a w pobliżu były urocze łąki pełne kaczeńców i stokrotek. W rzece Pilsi była woda czyściutka, a w niej żyło mnóstwo ryb wszelkiego rodzaju i dorodnych, smakowitych raków. Często wyruszaliśmy też do Bary, gdzie znajdował się olbrzymi staw i nieopodal młyn drewniany, a całe otoczenie było urocze i wspaniałe. Po stawie pełnym nenufarów i rzęsy wodnej pływaliśmy łódkami i kajakami. Nieraz jeszcze dalej wyruszaliśmy, aż do Barczaka w Sromutce, gdzie był trzeci młyn wodny, a wokoło rozciągały się łąki przepiękne i urodzajne pola. Podczas tych wycieczek bawiliśmy się w różne gry towarzyskie. Zabieraliśmy też gitary, skrzypce, mandoliny i przy akompaniamencie tych instrumentów śpiewaliśmy przeróżne pieśni, po czesku i po polsku. Dwóch Barczaków z młyna ożeniło się z córkami Szprynglów, Czeszkami, właścicielkami fabryki tkackiej (vis à vis domu mojej siostry Elżbiety Wondraczkowej). Fabryka ta znajdowała się za kamienicą tychże Szprynglów od strony południowej. W tej fabryce rozpoczynał pracę mój starszy brat Józef. Często zabierał mnie do fabryki i pokazywał mi, jak pracują warsztaty mechaniczne. Pamiętam, że podkreślał, iż obsługiwał aż dwa warsztaty. (...)


Wilhelm Najman,
wybrane fragmenty wspomnień, spisanych w Łodzi, w latach 70. i 80. XX wieku.

poniedziałek, 9 stycznia 2023

Relacja nr 7. Niewyjaśnione zjawiska w życiu kilkorga twardo stąpających po Ziemi realistów. Część ósma.

 

Relacja 7. Sny przeróżne, zapowiadające rychłe wydarzenia w życiu śniących. 

Fot. BB

Przede wszystkim trzeba tu koniecznie wprowadzić ważne uściślenie pojęcia "sny przeróżne" - okazuje się bowiem, że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy:
- snami - naturalnie przytrafiającymi się nam każdej nocy (tyle, że nie zawsze zapamiętanymi),
a

- wizjami, które pojawiają się najczęściej tuż przed zaśnięciem lub tuż po przebudzeniu, a więc "na jawie".

Ponadto trudno dokładnie powiązać wydarzenia, które nastąpiły jako realizacja wizji (sennych lub tych "na jawie") w perspektywie czasowej.
Trzeba byłoby notować skrupulatnie daty tychże wizji i porównywać potem z konkretnymi faktami, które wydarzyły się jako ich realizacja w ściśle określonych momentach rzeczywistości.
Wobec tego nie zawsze "sny przeróżne" zapowiadają rychłe wydarzenia w tak zwanym "realu".

Jako przykład mogę tu przytoczyć wiersz, napisany przez mego męża Stefana ponad 6 lat temu.
Otóż 15 października 2016 roku Stefan napisał:


Dychotomia

Rześki poranek

pierwsze słowa
niewyraźne
pierwsze kroki

Jesień przebija się przez ciemność
bielą martwych traw

Pies ostrzega z daleka nieznajomych

Odwracam się

dom stoi, zamknięty w sobie
w zadumie
jakby mruczał
z zadowolenia

tuż obok
płot
szczerzy zęby
niegroźnie

Gdzieś niedaleko
stoją obce wojska.

#

W roku 2016, zarówno w Polsce, jak i w Europie, nikt nie spodziewał się działań wojennych prowadzonych tuż za wschodnią granicą naszego kraju - będącego członkiem UE i NATO.
A tymczasem w lutym 2022 roku doszło do wybuchu otwartego konfliktu - okrutnej wojny kinetycznej, jaką Rosja zgotowała Ukrainie.
Natomiast jesienią - dokładnie 15 listopada 2022 roku - dowiedzieliśmy się o tragicznym zdarzeniu na terytorium RP, w województwie lubelskim. Rakieta, lecąca od strony opanowanej przez działania wojenne Ukrainy, spadła na teren suszarni w Przewodowie, powodując eksplozję. Zginęło dwóch Polaków.

Do dziś pamiętam, jaki dreszcz przeszył mnie tuż po przeczytaniu "Dychotomii" sześć lat temu.
Pomyślałam wówczas: Brr, jak to dobrze, że nie musimy przeżywać takich zagrożeń... Ale współczuję naszym dziadkom i rodzicom.


Okazuje się, że (często nieświadomie) w procesie twórczym (pisania, rysowania, malowania, komponowania, itd.) zdarza się nam trafnie przewidzieć wydarzenia, których doświadczamy później w realnym życiu. Większość z nas nie kontroluje tajemniczych możliwości, które w nas drzemią. Czasami pomaga nam w tym intuicja, czasem szczególne warunki, w jakich się znajdujemy sprzyjają przejściu naszego mózgu w określony zakres częstotliwości dominujących fal.
Jak wiadomo z dotychczasowych badań, wysyłane przez nasz mózg sygnały świadczą o konkretnych cechach naszego myślenia, zachowania i emocji.
Spośród kilku poznanych dotąd zakresów częstotliwości fal mózgowych wyróżniono na przykład sinusoidalne fale alfa (8-12 Hz) jako dominującą częstotliwość w stanie czuwania u zrelaksowanej osoby, ale przy zamkniętych powiekach. Przypisuje się im właśnie stan relaksu, odprężenia.
 
Oczywiście procesy przebiegające w naszym biologicznym komputerze są bardziej złożone. Zwykle obserwuje się kombinację różnych typów fal mózgowych dla różnych stanów świadomości. Wspólna aktywność kilku kategorii fal to rutyna w pracy naszych komórek mózgowych.


Warto obserwować, a nawet notować zdumiewające czasem i nie dające się logicznie wyjaśnić efekty pracy naszego mózgu podczas snu lub w fazie zrelaksowanego czuwania: tuż przed zaśnięciem albo tuż po przebudzeniu.
 
Oto niektóre moje zapiski wybrane z domowego notesu:

Sny zapowiadające nieodwołalne pożegnanie z najbliższymi

Dziadek Willi - 1989
Na kilka tygodni przed śmiercią Dziadka Willego zobaczyłam we śnie swoje otwarte usta, a w widocznej wyraźnie szczęce dziąsła, z których kolejno wyciągałam, po czym wkładałam z powrotem swoje zęby.
Byłam przy tym niesamowicie zdumiona, że udaje mi się ta sztuka. Cały proces przebiegał zupełnie bezboleśnie i bezkrwawo. Śniąc nie czułam niepokoju, tylko zdziwienie.

Ciocia Lilka - 2006
Na trzy tygodnie przed śmiercią Cioci Lilki ujrzałam we śnie oświetloną jaskrawym światłem słonecznym polanę, na którą dwaj sanitariusze (?) w białych kitlach wytaczali duże, metalowe, również białe łóżko, które miało mosiężne kółka przymocowane do nóżek. Charakterystyczne łóżko było mi dobrze znane z dzieciństwa, 
spędzanego często razem z ciocią Lilką w domu mych dziadków. Było puste, przykryte jedynie śnieżno-białym prześcieradłem. Ilość i intensywność promieni słonecznych w zderzeniu z bielą wszystkich przedmiotów i ubioru sanitariuszy porażała jasnością.

Mama Blanka - 2013
Na mniej więcej trzy miesiące przed śmiercią mojej Mamy Blanki odbyłam we śnie zadziwiającą i przykrą podróż. Wyjechałam wraz z rodzicami z Wrocławia pociągiem pospiesznym w kierunku Łodzi. Zaraz po odjeździe pociągu z Dworca Głównego we Wrocławiu okazało się, że mamie zginęła jedna z toreb. W tej sytuacji mama szybko opuściła nasz przedział, udawszy się w poszukiwaniu bagażu gdzieś dalej (?). Ponieważ długo do nas nie wracała, tato udał się z kolei na poszukiwanie mamy. Po pewnym czasie powrócił na krótko z wiadomością, że ponoć pociąg nasz został podzielony na dwa odrębne składy, z których jeden będzie kontynuował podróż do Łodzi, a drugi zostanie skierowany gdzie indziej. Obiecał, że niedługo wróci po mnie, by pomóc mi zabrać wszystkie bagaże, umieszczone na półkach nad siedzeniami, ale zaznaczył, że musi najpierw odnaleźć mamę! Okazało się jednak, że ani mama, ani ojciec nie powrócili do naszego przedziału. Zostałam więc sama, czekając na rodziców. Po pewnym czasie pociąg zajechał na kolejną stację. Wyjrzałam przez okno i ujrzałam napis: Wrocław Główny.

Moja Mama Blanka zmarła w sierpniu 2013 roku w szpitalu w Łodzi na przewlekłą obturacyjną chorobę płuc. 
Mój tato natomiast po śmierci mamy prawie od razu zaczął w panicznym strachu przed samotnością poszukiwać jakiejś partnerki zastępczej.
Niedługo potem skojarzył swój los z dawną koleżanką jeszcze z czasów studium nauczycielskiego. To także była, podobnie, jak moja mama, emerytowana nauczycielka muzyki, jednak mieszkająca daleko od Wrocławia - na północy, niemal nad morzem. Tato mój związawszy się z nią - często wyjeżdżał z Wrocławia, połowę roku spędzając u partnerki, a drugą połowę u siebie we Wrocławiu. Zawsze byli razem, realizując swoje plany i wspólne zagraniczne podróże z grupą emerytów znad morza, co spowodowało, że kontaktowaliśmy się tylko sporadycznie - od czasu do czasu zabieraliśmy tatę z jego partnerką na wycieczki do lasu lub do uzdrowisk, położonych niedaleko Wrocławia.
Niedługo potem partnerka taty zachorowała na poważną postać choroby Alzheimera. Przebywa obecnie w Domu Pomocy Społecznej na Mazurach, blisko jej syna, który pełni nad nią opiekę finansową i organizacyjną.
Mój tato wrócił na dobre do Wrocławia, ale sam zapadł na szereg chorób wieku starczego, w tym choroby tarczycy, cukrzycę, nadciśnienie i przede wszystkim - demencję (o podłożu innym, niż choroba Alzheimera). W związku z tym w naszych stosunkach wzajemnych zaszły zdecydowane zmiany. Obecnie nic nie przypomina już minionego okresu, kiedy żyła moja mama.

 
Fot. BB


Sny jako reminiscencje po pożegnaniach z członkami rodziny:

Zbyszek - mąż mojej cioci Sławeny - 1991
W roku urodzenia naszej córki dowiedzieliśmy się o niespodziewanej śmierci 56-letniego Zbyszka, który podczas wyjazdu, kierując służbowym "polonezem", wpadł do rowu. Nie odniósł żadnych obrażeń, wydostał się z samochodu i wyszedł na drogę, by wezwać na pomoc któregoś z przejeżdżających kierowców. Niestety - jego serce (zniszczone zaawansowaną cukrzycą) nie wytrzymało stresu. Na poboczu drogi zmarł nagle na rozległy zawał.
Kilka dni po jego śmierci śniło mi się, że odgarniam z lekkością, gołymi rękami, ogromne zwały ziemi, wielkości kilkupiętrowego budynku. Zwijały się przy tym w potężny walec, przypominający grubaśny czarny dywan, który z koszmarnym rumorem odsłaniał skalne podłoże.

                        Fot. BB
























Miewam również krótkie wizje, przychodzące do mnie niespodziewanie, najczęściej w "pół-jawie", tuż po przebudzeniu, a czasem zupełnie przytomnie, przed zaśnięciem.

Są to jednak tak osobiste, a nawet intymne przekazy, że powstrzymam się (przynajmniej na razie) od ich wydobywania na światło dzienne. Ponadto czasami zdarza się, że wizje dotyczą innych osób - i to nie tylko członków mojej rodziny.

Niechaj tymczasem pozostaną w pieleszach mego umysłu.

   Fot. BB
























Beata Bigda,

Wrocław, styczeń 2023.