piątek, 30 listopada 2012

Zrujnowane miasto i zaminowane pole dyniowe


Odcinek pierwszy cyklu "Osiedla Wrocławia": 

Oporów - powstanie Kolonii Akademickiej w 1945 r.


W lipcowym eseju “Vivat crescat floreat Vratislavia. Niech żyje, rośnie i kwitnie Wrocław” zapowiadałam - w kontynuacji vratislaviańskich tematów - dwa nowe cykle artykułów: “Osiedla Wrocławia” i “Wrocławskie budynki”.Nie było przy tym moją intencją prezentowanie Czytelnikom encyklopedycznej, historycznej i architektonicznej inwentaryzacji kolejnych dzielnic naszego miasta. Jak wiadomo, charakter i urok miejsc tworzą przede wszystkim ludzie, a dopiero w drugiej kolejności krajobrazy, budownictwo, infrastruktura i przedmioty - dlatego postanowiłam przedstawić osiedla Wrocławia przez pryzmat wspomnień mieszkańców i ich losów - czasem zupełnie niesamowitych, splecionych z niezwykłymi dziejami poszczególnych miejsc.



Przed stołówką Akademickiej Straży Uniwersyteckiej grupy Oporów.

Repatrianci z Ziem Wschodnich (z okolic Lwowa, Stanisławowa i z Wileńszczyzny), ludzie zmuszeni do natychmiastowego opuszczenia swoich wielopokoleniowych domostw  i posiadłości na utraconych po zakończeniu wojny wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej - przyjeżdżali do Wrocławia i na Dolny Śląsk - często tylko z tobołkiem na plecach - by tutaj, na obcej dla nich ziemi, zbudować swój nowy dom.

Dlaczego właśnie Oporów - peryferyjne wrocławskie osiedle - rozpoczyna naszą “osiedlową sagę” -  mimo, że dopiero w 1951 roku ta podmiejska osada została objęta granicami miasta i podniesiona do rangi wrocławskiego osiedla? Powodów jest kilka. Przede wszystkim miejsce to odegrało - zwłaszcza w powojennej historii polskiego Wrocławia - rolę niebagatelną. To tutaj, po upadku twierdzy Breslau w maju 1945 roku, nieliczna grupa śmiałków przybywających m.in. z Zagłębia, Kielecczyzny, Lubelszczyzny, centralnej Polski, Wielkopolski, ale również rejonów lwowskiego i wileńskiego - rozpoczęła organiczną pracę od podstaw nad osiedlaniem świeżo przybyłych do Wrocławia, zwłaszcza ze Lwowa i z Warszawy, pracowników naukowych uczelni wrocławskich. Oporów - kolonia akademicka w powojennym Wrocławiu - jest też bliskim miejscem dla mnie i mojej rodziny - tutaj wychowywałam się i dorastałam. Zapraszam do odbycia krótkiej podróży w czasie do roku 1945, kiedy to grupa Pionierów Wrocławia, osadzona na “Posterunku Oporowo”, tworzyła w niezmiernie surowych warunkach kampus akademicki dla wrocławskich uczelni.

Urodziłam się we Wrocławiu niemal dokładnie w 16 rocznicę zakończenia II wojny światowej. Swoje szczenięce lata spędziłam na wrocławskim osiedlu Oporów, niezwykłym nie tylko ze względu na willowy charakter zabudowy i przepiękne ogrody, ale przede wszystkim z powodu niepowtarzalnej w innych rejonach miasta atmosfery, pełnej szacunku dla wysiłku intelektualnego i twórczej aktywności. Był to klimat o niespotykanej gdzie indziej - tak skondensowanej intensywności.

Biegając codziennie uliczkami Oporowa na lekcje gry na fortepianie lub tzw. „komplety” języka angielskiego, albo jeżdżąc w wolnych chwilach na rowerze – napotykałam szaro-beżowe elewacje poniemieckich domów i willi, pokryte charakterystycznym, chropowatym  tynkiem – tu i ówdzie naznaczonym śladami pocisków. W niektórych ogrodach straszyły na wpół zburzone poniemieckie komórki gospodarcze i altany. Gdzieniegdzie zachowane, wymalowane podczas wojny na frontowych ścianach skośne białe strzałki, kierowały patrzącego ku piwnicznym oknom, wskazując miejsce możliwego schronienia w czasie nalotów. Były także mniej przerażające pozostałości – w oporowskim sklepie mięsnym zachowały się na przykład piękne kafle ścienne z holenderskim wzorem, a w ogrodach budziły podziw dorodne stare dęby, lipy, orzechy włoskie, gigantyczne krzewy tamaryszków, złotokapów i bzów.

Sobotnie wieczory należały do najprzyjemniejszych chwil w życiu mojej rodziny. Był to czas przeznaczony na spotkania towarzyskie – popularną rozrywkę naszej osiedlowej społeczności - szczególnie w latach 60-tych i 70-tych ubiegłego stulecia. Moich rodziców odwiedzały postacie nietuzinkowe, których na Oporowie nie brakowało.

Miałam okazję słuchać mrożących krew w żyłach opowieści: o przeżyciach uczestników Powstania Warszawskiego (m.in. Marii Grabowskiej), o niezwykłych wyczynach Henryka Januszkiewicza – kształconego w Anglii Cichociemnego o pseudonimie “Spokojny”, czy o pobudzających wyobraźnię scenach z odradzającego się po tragedii Festung Breslau miasta – w relacjach Andrzeja Pachlewskiego – pioniera Wrocławia, członka Akademickiej Straży Uniwersyteckiej (ASU) w 1945 roku.

Najbardziej lubiłam wieczorne spacery z moim ojcem, panem Andrzejem i jego przesympatycznym fox-terrierem Joe. Najczęściej rozpoczynaliśmy marszrutę z naszego mieszkania przy oporowskiej szkole na ul. Solskiego – dalej podróżując aleją kasztanową wzdłuż ul. Wiejskiej, by dotrzeć do drogi zwanej ulicą Avicenny – gdzie czekała na nas otwarta przestrzeń pól, ograniczona w oddali szlabanem przejazdu kolejowego przy stacji Wrocław – Muchobór (obecnie: Wrocław Zachodni). Wędrowaliśmy więc wielokrotnie do granic Oporowa, słuchając barwnych opowieści pana Andrzeja z okresu, kiedy Wrocław - po upadku  Festung Breslau w maju 1945 r. - przypominał zrujnowane pogorzelisko a Oporów  przeznaczony na kampus akademicki z trudem odradzającego się do życia miasta – został objęty ochroną przez Akademicką Straż Uniwersytecką.

- Spójrzcie – tutaj stała bateria dział przeciwlotniczych kalibru 88 mm, o ogromnej skuteczności! – wskazywał sąsiadujące z drogą pola pan Andrzej. - Niemcy nie zdążyli ich wycofać do centrum Wrocławia przed nadejściem wojsk radzieckich – więc postanowili je unieczynnić.

Chadzałem tędy często w tamtych dniach, penetrowałem również dalsze okolice Oporowa szukając źródeł jakiegokolwiek pożywienia dla ekipy naszego posterunku ASU. Poruszałem się rowerem marki “Bismarck”, początkowo bez ogumienia. Obwiązywało się obręcze sznurkiem i od biedy można było przejechać z wielkim hałasem krótki odcinek drogi wyłożonej kostką. Później pewien autochton, który miał warsztat mechaniczny w budynku, w którym obecnie jest sklep “Pod dębem”, pomógł mi wyposażyć rower w niezbędne części. Polubiłem nawet jazdę na tym jednośladzie. Pewnego razu wybrałem się na rowerową wycieczkę w kierunku poniemieckiej autostrady. Z mostu nad drogą zauważyłem jakieś uprawy. Okazało się, że na polach za mostem rosły sobie spokojnie dojrzałe dynie. Ucieszyłem się, że pani Maria Turnau - z dobrej woli nasza wspaniała kucharka, a przed wojną - lwowska nauczycielka gry na fortepianie - ugotuje nam pyszny obiad. Bez zastanowienia wtargnąłem na dyniowe pole. W pośpiechu i zapale nie zauważyłem, że teren uprawy otoczony jest czerwoną taśmą. Z daleka dobiegły mnie głośnie okrzyki żywo gestykulujących żołnierzy rosyjskich: MINY! MINYYY!!! Z dynią pod pachą i sercem na ramieniu opuszczałem zaminowane pole. Po godzinie udało mi się, o dziwo bez szwanku, przebyć te parędziesiąt metrów wstecz i powrócić na autostradę. Byłem zupełnie mokry ale poczułem się jak nowo narodzony!

- Panie Andrzeju - ciekawa jestem, jak się to wszystko zaczęło - dlaczego znalazł się Pan akurat tutaj, we Wrocławiu, tuż po wojnie? - zapytałam.

- Dziecko, po zakończeniu wojny bardzo chciałem studiować. Okazało się jednak, że uczelnie Krakowa i Gliwic miały już komplet studentów i nie przyjmowały nowych chętnych. Od mojego ojca dowiedziałem się o istnieniu straży akademickiej we Wrocławiu, gdzie tworzono Uniwersytet i Politechnikę, sprowadzając kadrę naukową ze Lwowa, Krakowa i Warszawy.

Nad ranem, w pierwszych dniach sierpnia 1945 roku, przyjechałem z Gliwic na dworzec Wrocław -Nadodrze (Odertor-Bahnhof). Z 25 kilogramowym plecakiem wyruszyłem pieszo z dworca do siedziby szefostwa straży akademickiej uniwersytetu, mieszczącej się przy dzisiejszej ul. Marii Curie  Skłodowskiej (Tiergartenstrasse). Po drodze przemierzyłem również cały Plac Grunwaldzki (wówczas: Kaiserstrasse i Scheitniger Stern), który - jak wiesz - był zupełnie oczyszczony z budynków jeszcze przez Niemców. Miały przecież stamtąd startować samoloty, unosząc uciekających z Breslau dostojników nazistowskich... Wszechobecny trupi odór, gromady grasujących szczurów, a przy tym dopalające się to tu, to tam, zupełnie opustoszałe ruiny - nie budziły otuchy w przybyszach, penetrujących miasto po upadku Festung Breslau w poszukiwaniu miejsca do osiedlenia się.

Prawie od razu po przyjęciu mnie do Akademickiej Straży Uniwersyteckiej - dowodzący Grupą Naukowo-Kulturalną prof. Stanisław Kulczyński (dawny rektor Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie) skierował naszą grupę, złożoną z kilkunastu członków ASU - do Oporowa, byśmy zapewnili bezpieczeństwo tej podwrocławskiej wówczas osadzie, zorganizowali tam życie, a następnie zajęli się wstępnym przygotowaniem do zamieszkania poniemieckich domów i sprowadzeniem tam profesorów. Następnym naszym obowiązkiem było codzienne eskortowanie naukowców z Oporowa na Uniwersytet.

Andrzej Pachlewski w latach 40-tych XX w.
 Nasz “Posterunek Straży Akademickiej Oporów” miał wyjątkowo szeroki zakres działań. Uzbrojeni “po zęby” własnym przemysłem, musieliśmy radzić sobie z często bardzo trudnymi sytuacjami. Musicie wiedzieć, że w tamtych miesiącach 1945 roku Oporów był prawie zupełnie opustoszały. Przy dzisiejszej ul. Solskiego (Breslauer Strasse) nie mieszkał żaden Polak, jedynie na ulicy Wiejskiej (Hauptstrasse) osiedliło się kilka polskich rodzin, przybyłych ze wschodu. Właściwie tylko biało-czerwona flaga, którą zawiesiliśmy na naszym posterunku przy Breslauer Strasse 32, świadczyła o obecności Polaków. Nie było żadnej władzy, ani nawet milicji. Niemców również mieszkało tu niewielu, choć było ich o wiele więcej, niż Polaków. Większość stanowiły niemieckie wdowy po żołnierzach Wehrmachtu - mężczyzn pozostało zaledwie około dziesięciu. Natomiast na Opperauer Strasse (ulicy Karmelkowej) stacjonował wtedy karny batalion radziecki! Możecie sobie wyobrazić, z jakimi sytuacjami mieliśmy do czynienia na co dzień.

Uzbrojeni, najczęściej pijani żołnierze sowieccy penetrowali nierzadko oporowskie domostwa w poszukiwaniu przedmiotów, które można by “zamienić” na alkohol, lub - co gorsza - atakowali niemieckie kobiety w wiadomych celach. Dochodziło do tragedii. Kilka osób straciło wówczas życie z ich rąk. Niemki zwracały się do nas z prośbą o ratunek. Zaleciliśmy, by zawiesiły nad oknami kawałki szyn. W momencie zagrożenia (najczęściej do napadów dochodziło nocą) - mogły poprzez bicie w nie młotkiem zaalarmować nas i powiadomić w ten sposób o miejscu, gdzie należy udać się z natychmiastową pomocą.

Pewnej nocy przybyła na nasz posterunek pokaźnie uzbrojona, liczna grupa żołnierzy radzieckich, która wzbudziła nasze podejrzenie, że są to własowcy. Grzecznie zapytali, czy mogliby spędzić na terenie posesji tę noc. Nie mieliśmy wyjścia - nas było kilku - ich - około sześćdziesięciu. Jeszcze przed świtem zniknęli. Niedługo potem przybyli do nas ludzie z UB - pytali o tę grupę i kierunek, w którym się udała. Okazało się później, że przeczucia nas nie myliły – byli to własowcy, którzy planowali przedostać się do Czech. Zostali zlikwidowani w walce pod Sobótką (Zobten).

Mimo, że w skład naszego posterunku wchodziło od kilku do maksymalnie czternastu osób (w różnych okresach) - działaliśmy bardzo sprawnie. Nasz rektor - prof. Stanisław Kulczyński - kierownik Grupy Kulturalno Naukowej, która już 9 maja wjechała do płonącego Wrocławia - okazał się wspaniałym organizatorem. Byliśmy podzieleni na sekcje według przydzielonych zadań. Komendantem posterunku i kierownikiem kolonii był Eugeniusz Jeleniewski; szefem “służby bezpieczeństwa posterunku” - Józef Bober; jego zastępcą - Janusz Majer; ja, Jerzy Rudawski, Jerzy Mutz i  Wiesław Piwowarski tworzyliśmy z bronią w ręku tzw. “służbę bezpieczeństwa posterunku”; aprowizacją zajmował się Zbigniew Janiec; w tzw. “referacie mieszkaniowym” pracowali Stanisław Nosowski; Stefan Kaleta i Jan Piątek; Władysław Lachowski zajmował się “referatem pracy”; a Adam Janowski - “referatem transportu”.

W krótkim czasie udało się nam przywrócić w miarę normalne życie w Oporowie - biorąc pod uwagę zastane warunki. Przybyło kilkudziesięciu naukowców, w tym wielu profesorów, których następnie otoczyliśmy opieką. W 1945 roku po naszych naukowców przyjeżdżał z Politechniki samochód “na holzgaz”, przygotowany technicznie przez Zdzisława Samsonowicza. Stawał przy wysadzonym moście przy Ślęży, nasi profesorowie przedostawali się do niego po przerzuconym przez rzekę mostku saperskim - po czym wszyscy ruszali na Uniwersytet lub Politechnikę.

Nie zawsze taki transport był możliwy. Wówczas musieliśmy eskortować profesorów zupełnie inaczej. Pamiętam, jak skonstruowaliśmy pseudo - rykszę. Mieliśmy rower z przyczepką. Na przyczepce postawiliśmy niskie  krzesełko, na którym siadał profesor - i w taki oto sposób zawoziliśmy bezkolizyjnie naszego podopiecznego na uczelnię. Były również zadania budowlane. Na Śniegockiego (Schulze-Otto-Strasse) wyremontowaliśmy samodzielnie willę dla prof. Osuchowskiego.

Żyliśmy w ciągłym napięciu. Jeden z kolegów sypiał w koszuli, ale zawsze miał na sobie pas z amunicją i tuż obok karabin przygotowany do strzału. Pewnego razu mój kompan z tzw. ”służby bezpieczeństwa posterunku”, uzbrojony w niemiecki pistolet maszynowy, ubrany - jak my wszyscy - częściowo w poniemieckie wojskowe ciuchy - otrzymał zadanie sprawdzenia budynku przy ul.Mikulskiego (Schlieffenstrasse), gdzie podobno ktoś się ukrywał. Wchodząc do hallu w ułamku sekundy zauważył postać w niemieckim mundurze z bronią przygotowaną do strzału. Natychmiast wypalił ze swej “dziewiątki”. Okazało się, że trzasnął sam do siebie – dobrze, że trafił... w duże lustro, stojące w głębi sieni...

Jest lipiec, rok 2012. Ponownie - po trzydziestu z górą latach – rozmawiam z panem Andrzejem Pachlewskim. Przypomina mi o wielu szczegółach naszych dawnych pogawędek. Dziwi się, że tak wiele zapamiętałam, chociaż byłam wówczas kilkunastoletnią dziewczynką.

Cóż, nie codziennie słucha się opowieści o tak niezwykłych wydarzeniach...

Pan Andrzej wspomina swoich kolegów z posterunku:
- Byliśmy zgraną paczką. Bez tej komitywy pewnie nie przeżylibyśmy wielu dramatycznych sytuacji. Kiedy teraz pomyślę, że jestem jedynym żyjącym spośród całej naszej czternastki...czuję się jakoś dziwnie.

Wiesz, w grudniu skończę 90 lat...


Beata Bigda
Wrocław, w sierpniu 2012

Podczas pracy nad artykułem korzystałam z pozycji "Wspomnienia o Straży Akademickiej Politechniki we Wrocławiu" autorstwa Zdzisława Samsonowicza
/Oficyna Wydawnicza Politechniki Wrocławskiej, Wrocław 2002/

oraz z notatek i wspomnień Pioniera Wrocławia, “Zbrojmistrza” - Andrzeja Pachlewskiego - członka Akademickiej Straży Uniwersyteckiej na Posterunku “Oporowo” w 1945 r.

Na podstawie tego tekstu powstał artykuł pt. "Osiedla Wrocławia - Oporów. Odcinek 1 - Powstanie Kolonii Akademickiej". Jest to część jednego z dwóch cykli artykułów o Wrocławiu: "Osiedla Wrocławia" i "Wrocławskie budynki", które ukazały się na łamach miesięcznika "Słowo Wrocławian" oraz na jego stronie, począwszy od lipca 2012 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz