Wyprawa do gospody „Pod Grubą Lipą”
w czerwcu 1932 roku
W prawie każdej rodzinie – nawet w dzisiejszych „zabieganych” czasach – zdarzają się takie długie, jesienne wieczory, kiedy to zamiast oglądać telewizję czy rozprawiać o codziennych sprawach - powraca się ku historii rodzinnej, prosząc najstarszych przedstawicieli rodu o wspomnienia z czasów ich dzieciństwa i młodości.
Sama pamiętam, jak bardzo te opowieści pobudzały moją dziecięcą wyobraźnię i tworzyły obraz przeszłości rodziny ukazując atmosferę panującą w świecie przeszłych pokoleń, często o wiele pełniej, niż karty podręczników historii.
Teraz, po latach, kiedy już sama mogę niejedno opowiedzieć mojej szesnastoletniej córce – żałuję, że nie spisywałam na bieżąco historii zasłyszanych od mych dziadków, „babcio-cioć” i „dziadko-wujków” – bo czas, który upływa nieubłaganie – zamazuje istotne szczegóły tych wydarzeń – a osoby, które o nich tak barwnie opowiadały – odeszły bezpowrotnie do krainy ciszy i wiecznego spokoju.
Dlatego postanowiłam – w miarę moich możliwości – spisywać ocalałe fragmenty wspomnień przeróżnych przodków, zarówno moich, jak i mojego męża – by utrwalić je w naszej pamięci i zatrzymać w przemijającym czasie dla naszych potomków.
W cieszyńskiej rodzinie mojego męża, Stefana, byli całe szczęście przedstawiciele o zacięciu kronikarskim. Nieżyjąca już niestety ciocia Irena Bigda, począwszy od 1976 roku, spisywała historię dwóch śląskich rodzin : Bigdów (od strony ojca – Antoniego Bigdy) i Farników (od strony matki – Stanisławy Bigda - z domu Farnik), ilustrując ją licznymi zachowanymi w domu fotografiami i autentycznymi eksponatami o wartości dziś historycznej – takimi, jak m.in. kartki-widokówki pisane przez Jej dziadków w okresie narzeczeństwa (1899 r.), „Ballada o zabawce córki olbrzyma”, spisana w 1935 r. z pedagogicznym zacięciem w dwóch wersjach językowych – po polsku i po niemiecku – dla wnuków przez ich dziadka – Ernesta Farnika, czy wreszcie humorystyczny wiersz napisany na 50 urodziny Jej ojca, Antoniego, przez grono współpracowników w 1933 r.
Jednak wśród tych pamiątek zachował się rękopis (autorstwa wspomnianego już pradziadka mojego męża – Ernesta Farnika), który jest tekstem zupełnie wyjątkowym.
Ilustrowany fotografiami opis wyprawy Autora wraz z żoną Herminą, córką Stanisławą i jej dziećmi (t.j. ciocią Ireną i Czesławem – ojcem mojego męża) do nieopodal Cieszyna położonego Kocobędza (Kocobendza?) w czerwcu 1932 roku – spisany 10 lat później, t.j. w kwietniu 1942 roku – obfituje w szeroko rozbudowane dygresje, ukazujące dawne obyczaje i klimat opisywanych miejsc tak barwnie, iż uznałam, że nie można przecież tego uroczego opowiadania zachować jedynie w rodzinnej bibliotece.
Zresztą sama postać Ernesta Farnika – urodzonego w 1871 r. patrioty, doktora germanistyki, obdarzonego bez wątpienia talentem literackim autora szeregu wierszy, opowiadań i... sztuki „Iste roki”, w której potępił germanizację wsi cieszyńskiej – zasługuje na osobny artykuł.
Nie można przecież dopuścić, by pamięć o Nim wygasła!
Beata Bigda
Wrocław, maj 2007 r.
Notka biograficzna:
dr Ernest Farnik
(1871-1944)
pseudonim Ślązak
Nauczyciel, publicysta, działacz oświatowy i kulturalny.Absolwent państwowego gimnazjum w Cieszynie, gdzie był członkiem tajnej organizacji młodzieży "Jedność". Studiował germanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współzałożyciel Stowarzyszenia Akademików Polskich na Śląsku "Znicz". Doktorat uzyskał w 1900 r. Nauczyciel gimnazjalny w Krakowie, Wadowicach (1900-1901) i w Gimnazjum Polskim w Cieszynie (1901-1910). Dyrektor polskiego seminarium nauczycielskiego w Bobrku (1910-1918). Naczelnik Komisji Szkolnej przy Radzie Narodowej Księstwa Cieszyńskiego (1918-1922). Jako wizytator dla szkół średnich w Wydziale Oświecenia Publicznego Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach (od 1922), a potem zastępca naczelnika tego Wydziału odegrał wielką rolę w organizowaniu szkolnictwa polskiego w województwie śląskim. Założyciel i redaktor "Zarania Śląskiego". Wiceprezes Dziedzictwa Błogosławionego Jana Sarkandra. Członek zarządu Towarzystwa Ludoznawczego. Członek Macierzy Szkolnej Księstwa Cieszyńskiego, Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego na Śląsku. Jeden z pierwszych teoretyków regionalizmu na Śląsku. Autor sztuki scenicznej "Iste roki".
źródła:
Śląska Biblioteka Cyfrowa-Silesian Digital Library
Było to w roku 1932, 6 czerwca, wycieczka z żoną, córką i dziećmi jej do Kocobędza, celem odwiedzenia gospody pod „hrubom lipom”, bo tak ją nazywali Kocobędzanie i inni.
Dzień był ciepły i słoneczny. Z mieszkania córki przy ulicy Błogockiej w Cieszynie szliśmy wzdłuż Puńcówki. Na lewo zostawiliśmy za sobą fabrykę wódek i likierów, przekroczyliśmy Młynówkę, uchodzącą do Puńcówki. Młynówka ta spuszczana jest z Olzy przy „Trzeciej Gaci” i płynie krótkim biegiem koło kąpieli „Mentelka” ku małej elektrowni, od której dochodził nas miły grzechot wodnego koła i szum spadającej nań wody.
Podążaliśmy dalej ku brzegom Olzy, pozostawiając za sobą cichnący coraz łoskot fabryki i elektrowni. Nurt Olzy był jasny i przeźroczysty, odbijały się w nim wierzby płaczące i bujne kasztany. Cel naszej wycieczki był jeszcze daleki; trzeba było przejść przez Saską Kępę, pozostawić na prawo wzgórze zamkowe i wieżę Piastowską, minąć przedmieście Brandys, aby nareszcie znaleźć się wśród pól, szumiących w podmuchach wietrzyka falami żyta i pszenicy, które stały już w kłosach.
Trochę zmęczeni, dotarliśmy do granicy Kocobędza od strony Mostów, do Kiszyńca. Miejscowość tę (właściwie jest to zabudowanie w postaci byłego folwarku) kobiety kocobędzkie, śpieszące do Cieszyna z „mleczywem” uważały za „pół drogi” do miasta, za ostatnią sposobność do wzuwania bucików, gdyż za Kiszyńcem rozpoczynał się Brandys, przedmieście cieszyńskie, którędy byłoby już „gańba” zdążać boso z bucikami na ramieniu i wystawiać się na pośmiewisko.
Dobry człowiek powbijał na Kiszyńcu parę ławek do trawnika i na tych siadały babki, wciągając bótki, opuszczając suknie wałaskie i odpasując fartuchy, w których zwinięta była w drodze suknia, aby się niebieska galonka, tworząca kraj sukni, po chodniku nie wytarła na kamieniach. W potoczku myły babki zabłocone lub sprószone nogi i odświeżały twarze, zamiast mydła używając chropawych, płaskich kamyków.
W tymże potoczku, jak widać na obrazku, myliśmy i my nogi, ani na cal od dobrego tamtejszego „zwyku” nie odstępując. Byliśmy więc w pół drogi do Kocobędza. Taplaliśmy się w ciurkającej wodzie, szorowali spocone stopy płaskimi kamyczkami i dzieci przyznawały, że to wcale przyjemnie zastąpić mydło kamieniem i nawet skutecznie, bo skóra czerwieni się i bieleje.
W tej chwili, gdy to piszę ze wspomnienia, zwyczaj ten używania skamienionego piasku miast mydła, uświęcony został konieczną potrzebą i brakiem. Szaleje bowiem w pełni druga Wojna Światowa. Dziesięć lat ledwie upłynęło od naszej wycieczki, myjemy się” mydłem” z piasku. Nic nowego pod słońcem. Wnukom moim, jako też „babkom” kocobędzkim stan ten dzisiejszego mydła nie będzie mącił humoru, z jakim zabierać się należy do ograniczeń, wypływających z wojennej chwili.
I bylibyśmy w tem uroczysku (w którem potoczek nader piękny – wśród gaju – zawija łuk, zmuszając sąsiednią dróżynę do utworzenia kolana, którem dróżyna, widocznie zachwycona urokiem potoku i gaju, klęka niby przed Stwórcą) chętnie spędzili całe popołudnie, jednak należało zdążać do właściwego celu przechadzki – bo tak nazwać należało naszą „wycieczkę” do Kocobędza. Dla dzieci przechadzka ta wystarczała na wycieczkę.
Ile to razy, sam dzieckiem będąc, przechodziłem tędy ze „starką” moją, która zabierała mnie z Kocobędza, z pod „Hrubej Lipy”, idąc do miasta w niedzielę, do kościoła „przy szpitolku”. Na wycieczki te niedzielne wolno mi było na Kiszyńcu wdziewać moje „poloki”, glanc bóty z cholewami „na sprężynach”, które to niby sprężyny przy wzuwaniu bótów naciągały się jakby harmonija. Cholewy świeciły się jak lustro. „Poloki” moje niosła aż do Kiszyńca starka razem z swojemi trzewikami, zawieszonymi przez łokieć. Niczem byłem, póki szedłem boso, dopiero gdy starka pomogła mi do „poloków”, stałem się nagle przedmiotem podziwu. Było to po raz pierwszy, że wyraz ten zetknął się w znaczeniu właściwem z mojem życiem.
Tak więc ruszyliśmy wśród tych wspomnień w dalszą drogę ku Kocobędzu. Minęliśmy drogę ku starej szkole ewangelickiej, do której, chociaż katolik, chodziłem przez pierwszy mój rok szkolny.
Katolickie dzieci Kocobędza musiały bowiem uczęszczać wtenczas (w r.1877) do katolickiej szkoły w sąsiedniej wsi, Mostach. Starka wolała posyłać mnie bliżej do szkoły, choć innego wyznania, nie obawiając się o mnie, gdyż kształcenie religijne odbywała ze mną 3 razy dnia przy wspólnej modlitwie. Rano śpiewała ze mną po pacierzu i zdrowaśce "Kiedy ranne wstają zorze", w południe "Anioł Pański". Wieczorem zaś aż do uśpienia odmawialiśmy pięć dziesiątek różańca i (kończyliśmy*) śpiewem do Serdecznej Matki, której cześć głęboko utkwiła w mem sercu po dziś dzień.
Od drugiego roku szkolnego zacząłem chodzić do szkoły w Mostach, z charakteru katolickiej, ale rok uczęszczania do szkoły o charakterze ewangelickim sprawił, że czułem zawsze sympatię do młodzieży tego wyznania, odczuwając obrazę jej, gdy smycy ze szkoły katolickiej wołali na smyków z szkoły ewangelickiej „ty lutrze”. Niejeden raz usłyszałem jako odpowiedź: „ty papieżu”. Antagonizm wyznaniowy starszych znalazł niemiły odblask w zachowaniu się młodzieży i był usilnie zwalczany przez obustronne nauczycielstwo, aż nadszedł czas, że stanęła w Kocobędzu międzywyznaniowa szkoła powszechna.
Koło tej szkoły przechodziliśmy, gawędząc o tem i owem. Tuż obok prawie widniała gospoda „Pod Grubą Lipą”, w której, jako swojej własności, mieszkali moi starzykowie od strony matki. Gruba lipa, która stała w miejscu, gdzie stoi na powyższym obrazku pięcioro osób, była rzeczywiście wspaniałym okazem starej lipy, miała przeszło 4 m objętości i sypała z końcem czerwca obfity, pełen zapachu miodowego, żółty pyłek dookoła pnia i daleko w koło, jak daleko sięgały jej ogromne konary.
Złoty ten pyłek oprószył dach, strzechę i dwa bliższe okna pokoju, w którym sypiałem. Starka zaś otwierała oba skrzydła okien, aby wonny pył lipowy dostał się także do środka izby i uśmierzał kaszel. Kwiecie lipy, zebrane w jasny, słoneczny dzień, suszyła w białych woreczkach na strychu, na lekarstwo od kaszlu, napadającego ludzi podczas słotnych dni. Gotowała kwiecie lipowe w mleku i dawała napić się przed spaniem, podczas którego występował obfity pot. O ile zabieg wykonany był zaraz po wystąpieniu kaszlu, było na drugi dzień „po kaszlu”. Gdy jednak kaszel był zastarzały, należało kurację powtarzać co wieczór aż do skutku.
Oglądaliśmy tedy miejsce, na którem ongiś lipa stała, z żalem po niej, bo na jej miejscu zasadził ktoś kasztany, które rosną prędko i zacieniają również dobrze, jak lipa, ale nie mają ani zapachu, ani miodu. O tem gwarzyliśmy z młodą gosposią (w białym fartuszku), żoną obecnego właściciela gospody, którą nazywają jeszcze gospodą pod grubą lipą, chociaż grubą lipę dawno już połamała gwałtowna burza.
Z gosposią obchodziliśmy wszystkie zakątki gospodarstwa. Chociaż od mego dzieciństwa 50 z górą minęło lat, w obejściu całem niewiele się zmieniło. Zmieniło się tylko przeznaczenie pewnych przestrzeni.
Weszliśmy więc do izby mieszkalnej. Jaka zmiana! Dawniejszą izbę mieszkalną zamieniono na pokój gościnny. Stoliki nakrywane serwetkami, na każdym bukiecik, solniczka, popielniczka. Zamiast obrazów świętych, jakieś obrazy świeckie, na miejscu obrazu Matki Boskiej już tylko jasna plama wielkości byłego obrazu.
Matka moja, urodzona w Kocobędzu 19 lipca r.1844, zmarła już 20 października 1872 w Cierlicku na „ośpicę”, jak nazywano „czarną ospę”. Często starka opowiadała jak to było. Czarna ospa wybuchła we wsi, szczególnie w chałupkach drewnianych, starych, u ludzi biednych, robotników i robotnic rolnych. Matka sama mając już czworo nas, dzieci, opiekowała się dziećmi chorych matek, nosiła im krzepiący rosół i żywiła jak mogła, nie bacząc na niebezpieczeństwo zarażenia się, skoro była przeciw ospie szczepiona, jakoż wszystkie my, dzieci. Szczepienie to, zarządzone przez ojca, zdawało się dostateczną ochroną. Jednak zarazki były tak silne, że przemogły naturę i matka zapadła także na tę straszną chorobę, i zdaje się i my, dzieci, gdyż starka pokazywała mi często znaki po „chrostach” na mojem czole. Śmierć matki nastąpiła pono w przeciągu kilku dni. Miałem wtenczas niecałych 16 miesięcy. Po pogrzebie matki zabrała mię starka do siebie do Kocobędza, gdzie przebywałem na przemian u ciotek i u starki do ukończenia ośmiu lat.Matka moja, urodzona w Kocobędzu 19 lipca r.1844, zmarła już 20 października 1872 w Cierlicku na „ośpicę”, jak nazywano „czarną ospę”. Często starka opowiadała jak to było. Czarna ospa wybuchła we wsi, szczególnie w chałupkach drewnianych, starych, u ludzi biednych, robotników i robotnic rolnych. Matka sama mając już czworo nas, dzieci, opiekowała się dziećmi chorych matek, nosiła im krzepiący rosół i żywiła jak mogła, nie bacząc na niebezpieczeństwo zarażenia się, skoro była przeciw ospie szczepiona, jakoż wszystkie my, dzieci. Szczepienie to, zarządzone przez ojca, zdawało się dostateczną ochroną. Jednak zarazki były tak silne, że przemogły naturę i matka zapadła także na tę straszną chorobę, i zdaje się i my, dzieci, gdyż starka pokazywała mi często znaki po „chrostach” na mojem czole. Śmierć matki nastąpiła pono w przeciągu kilku dni. Miałem wtenczas niecałych 16 miesięcy. Po pogrzebie matki zabrała mię starka do siebie do Kocobędza, gdzie przebywałem na przemian u ciotek i u starki do ukończenia ośmiu lat.
Z początku miała starka ze mną wielki kłopot, gdyż pono nie chciałem się dać uspokoić, wołając ciągle za mamą. Starka naśladowała często moje ówczesne wołanie: mamanija, mamanija! Ale z czasem moje ciotki, siostry matki i siostrzynice zdołały pieszczotami zatrzeć wspomnienie „mamaniji”. Nie pamiętam, jak wyglądała moja matka. Miała być jak to mówią : bardzo ładna. Starka mi kiedyś, gdy byłem już studentem, podarowała zaszklony w ramkach obraz marjański, na którym Matka Boska miała młodą, rumianą twarz. W tym obrazie widziała starka podobieństwo do swej ukochanej córki Rozynki, mojej matki. Niestety obraz ten zginął mi gdzieś w Cierlicku, podczas gdy byłem na studjach w Cieszynie. Mam go jednak ciągle jeszcze przed oczyma, jako cenne wspomnienie wobec braku fotografii mej matki.
Usiedliśmy przy jednym ze stolików, a gosposia przyniosła nam jakąś przekąskę i wody sodowej na pragnienie. Ale myśli ciągle wracały do wspomnień z młodości.Tam w prawym rogu izby stało łoże śmiertelne mej ukochanej starki. Krótko przed jej śmiercią widziałem się z nią. Leżała spokojnie i rozmawiała z córkami, które były już wszystkie zamężne. Widać było, że opuszcza ten świat spokojnie.Wezwała mnie do siebie, przytuliła i ucałowała.Potem już jej nie zobaczyłem. Na pogrzebie nie byłem. Zawiadomiono mnie dopiero po pogrzebie.Rodzona była 22 maja 1809 w Stanisłowicach, jako córka Józefa Grycza i Anny rodzonej z Guziurów, wyszła za Franciszka Palarczyka, rodzonego 1 maja 1809 w Stanisłowicach, syna Józefa Palarczyka i Barbary, rodzonej Pieknik. Ślub starki i starzyka odbył się w Cierlicku 16 listopada 1830.
Matka moja była najmłodszą ich córką. Oprócz niej były jeszcze 3 córki. Jedna z tych ciotek była Wawrzyczkowa w Wielkich Kończycach, druga Mikulowa w Olbrachcicach, trzecia Czakojowa w Kocobędzu. Z trzech synów był Józef Palarczyk, rolnik w Goleszowie, Antoni Palarczyk, wł. gospody w Cieszynie "Przed Grabiną", trzeci pono był oficerem żandarmerji. Moja ciotka, Czakojowa w Kocobędzu, stała się moją drugą starką, gdyż jej córka, Rozyna, została drugą żoną mego ojca. Druga moja matka, a więc moja macocha, była równocześnie moją cioteczną siostrą. Druga żona ojca była więc cioteczną siostrą ¨ pierwszej.
Obecna gospodyni i właścicielka karczmy „Pod Grubą Lipą” jest także moją krewną, bo córką siostry mej macochy. Matka tej gosposi, bardzo przystojna kobieta, wyszła za obywatela kocobędzkiego nazwiskiem Polok. Nazywano ją tedy w rodzinie krótko Polką. Córka jej, obecna gosposia „Pod Grubą Lipą”, wyszła także za mąż za obywatela tego samego nazwiska. Córka „Polki” wyszła więc za Poloka. Obecnie więc (to znaczy w r. 1932) nie mówią w Kocobędzu „do gospody Pod Grubą Lipą” lecz „do Poloka”.
Ernest Farnik, Czesław Bigda, gospodyni: pani Polok, Irena Bigda, Hermina Farnik
Dziwne to jest zjawisko wśród Ślązaków, że przybysz z Polski nazwany jest Polokiem, chociaż Ślązak niczem innem nie jest. Ale nie ma w tem nic dziwnego. Przybysz mówi o sobie : jestem Morawiec, gdy przybywa z Moraw. Lud bierze to określenie jako jego nazwisko. Stąd też na Śląsku tylu, co nazywają się według pochodzenia. Pełno jest takich, co nazywają się Czech, Wałach (=Rumun), Uher (=Madziar lub Węgier), Węgrzyn, Szwed (potomkowie pozostałych na Śląsku po trzydziestoletniej (1618-48) wojnie Szwedów; jest także dużo takich, co nazywają się Niemiec, co także dużo mówi.
Tak zeszliśmy w rozmowie na inny temat.
Gosposia zaprowadziła nas do sąsiedniej izby, do „jatki”. Jatką nazywają rzeźnicy sklep, w którym przechowują i w którym sprzedają mięso. Izba ta jest do dziś dnia sklepiona, widocznie dla lepszej ochrony przed ogniem, czy złodziejem cennego towaru mięsnego. Pamiętam jeszcze, jak najemny gospodzki rąbał w tej jatce mięso dla ludzi. Dziś jatka zamieniona jest na sypialnię dla rodziny gosposi. Okna pozostały jednak jak za dawnych czasów zakratowane.
Obok jatki umieszczona kuchnia przypomniała mi różne smaczne potrawy, które stamtąd przychodziły na stół. W zimie, w okresie zabijania wieprzów, wspaniałe podgardle z kaszą, w lecie kurczęta z sałatą, na święta każde wydobywano kołacze z pieca i babki. Zaś atrakcją świąt wielkanocnych była „szołdra” czyli murzyn. Starka szynkę wędzoną (murzyna) zapiekała w jasnym cieście. Cały murzyn królował na wielkanocnym stole dla swoich i gości, służba zaś i dziatwa otrzymywała w pierwsze święto wielkanocne murzyny mniejszych rozmiarów z podlejszem mięsem wieprzowem, także wędzonem.
„Na tego murzyna to nam ślinka leci”, mówiły dzieci, które słuchały mego opowiadania w dniu wycieczki. A była wtenczas (w r. 1932) możliwość łatwa upiec sobie murzyna. Cóż dopiero dzisiaj?
Od prawie trzech lat o murzynie nic nie słychać. Mniejsza o to. Byleby tylko te wielkie gruszki z nieba nie padały lub, co nie daj Boże, choroby nie powstały i porządek został utrzymany. Te uwagi naturalnie wychodzą już poza czas wycieczki pod „hrubą lipę” i są zupełnie na czasie dziś, w r.1942 w kwietniu, gdy przygotowuje się rozstrzygnięcie wojny. Myśli o wojnie wychodzą przy każdej sposobności na powierzchnię świadomości, jak kawałek suchego drzewa, rzucony na staw.
Wracając na teren opisywanej wycieczki wspomnieć muszę także na różne zwyczaje wielkanocne, które sam przechodziłem w czasie mego pobytu u starki w Kocobędzu.
Murzyn znajdzie się na stole każdego obywatela, którego stać na uwędzenie świnki. Święconego w Cieszyńskiem lud nie obchodzi, tylko w niedzielę palmową święci w kościele palmy ustrojone „bandlami”. Palmy te upiększają izbę w pierwsze i drugie święto, potem spełniają na „nospie”, pod okapem, rolę talizmana, przeciw wszelkiej przeciwności, grożącej może danemu domostwu.
Pierwsze święto nazywała starka zawsze „wielkiem” świętem. Znaczyło to, że należało ten dzień szczególnie pobożnie i cnotliwie święcić, wstrzymywać się od zajęć nienagłych i cieszyć się Zmartwychwstaniem. Starka radowała się sama w tym dniu i starała się i drugich utrzymać w radosnem usposobieniu. Nie wolno było się gniewać w ten dzień. Nawet słoneczko raduje się gdy w dniu Zmartwychwstania wschodzi. Widziałem to na własne oczy nieraz. W pierwsze święto wielkanocne, a więc w święto Zmartwychwstania, raniutko, gdy ledwo pierwsze słońca promienie śmigały po niebie, starka budziła mnie, ubierała cieplutko – bo ranki były chłodne – i prowadziła za rękę „ku Krzyżu”, który stał i stoi jeszcze na „miedzy”. Po rannej modlitwie, którą zmawialiśmy klęcząc, prowadziła mnie starka z powrotem ku „karczmie”, twarzą na wschód, polecając mi patrzeć bez obawy w słońce i pytała mnie, czy widzę jak słoneczko podskakuje z radości. Wiedziałem, że dzieci podskakują często z radości. Dlatego trafiło mi łatwo do przekonania to porównanie. Póki czerwona tarcza słoneczna nie była jeszcze w całości widoczna, słońce wysuwało się spokojniutko spoza obrębu ziemi, ale skoro tylko tarcza słoneczna wysunęła się na kraj widnokręgu, rozpoczęło się cudownie spełniać to, na co mnie starka już przez kilka dni przygotowywała : słońce z radości ze Zmartwychwstania Pańskiego zaczęło „podskakiwać”. Ledwo oparło się podstawą o kraniec ziemi, a już fruwa i trzepoce się wyżej w złotej czerwieni, i znów opiera się z powrotem na złocistym brzegu ziemi, kręci swe koło to w lewo, to w drugą stronę, chyli się w przód – ukłon dając Zmartwychwstałemu, to znów okrywa się jasną mgłą, aby za chwilę pokazać na nowo swą roześmianą, radosną twarz. Dopiero gdy tarcza słoneczna zmalała, gdy rumieńce znikły, ustało to prześliczne widowisko. Nie można już było słońcu wprost patrzeć w twarz, bo raziło i oślepiało oczy. Gdziekolwiek popatrzeć, na wszystkiem spoczywał odblask słońca, jasną mgłą przeszkadzając wzrokowi. Ruch słońca stał się jednostajny, słońce spoważniało i toczyło się szybko w górę, przecinając łatwo obłoki, ubrane w lśniące szaty dla uczczenia świątecznego dnia.
Dotychczas staram się w pogodny dzień Zmartwychwstania znaleźć się wśród przyrody i oglądać rozradowane słońce; ale tych cudów, które za dzieciństwa u starki widziałem w tym dniu na niebie, już nigdy więcej dostrzec nie mogłem. Dzieci obserwują sercem, dorośli rozumem.
Z jatki prowadziła nas gospodyni po szerokich schodach deszczanych „na górę” (na strych). Przypominałem sobie doskonale rozkład całego strychu. Jedna połowa przeznaczona na „sypani” – tak nazywano, bo tam sypało się zboże po wymłóceniu i wyczyszczeniu, była obłożona fugowanemi deskami, aby można zboże dobrze wysuszyć i wietrzyć. Na poddaszu tej części strychu wisiały wędliny, połcie szperki, kiełbasy i szynki. W woreczkach wisiały po bokach dachu suszone gruszki, jabłka i pieczki ze śliwek. W beczułkach z boku przechowywał starzyk miód. Za każdym niemal razem, gdy starka wychodziła na strych, pobiegłem za nią, aby coś „dobrego” dostać. Druga połowa strychu pełna była bielizny i szaciwa. Środkową część strychu, od strony frontu zabudowania, zdobiła przybudowa o jednem okrągłym oknie, w której hodowałem gołębie.
Ernest Farnik
W kwietniu 1942 r.
Portret rodzinny - dziadkowie z wnuczętami. Katowice, rok 1932.
Hermina Farnik, Czesław Bigda, Irena Bigda, Ernest Farnik.
Autorką trzech zdjęć z wycieczki do gospody "Pod grubą lipą" w czerwcu 1932 r. jest Stanisława Bigda (z domu Farnik) - córka Ernesta i Herminy, matka Ireny i Czesława. Portret starki kocobędzkiej z wnukiem wykonał w 1877 r. znany cieszyński fotograf Jandaurek. Natomiast nie udało się ustalić, w jakim zakładzie fotograficznym w Katowicach wykonano w 1932 r. prezentowany powyżej portret rodzinny.
© (pisownia w całym tekście odtworzona bez zmian – zgodnie z zachowanym rękopisem Ernesta Farnika – dla porządku przyjęto nazwę wsi Kocobędz, chociaż druga forma : Kocobendz występuje przemiennie)
¨ (zapewne nie cioteczną siostrą lecz siostrzenicą)* (dop. mój - B.B.)
c.d.n.
Artykuł ten wydała w 2007 r. Macierz Ziemi Cieszyńskiej w pozycji "Kalendarz cieszyński 2008" (to ukazująca się corocznie 300-stronicowa książka, zawierająca nie tylko kalendarz, kalendarium, ale też mnóstwo artykułów zamieszczonych w różnorodnych działach - m.in.: historia, kultura, zabytki, wspomnienia, sylwetki, folklor, poezja, i.t.p.) :
Śląska Biblioteka Cyfrowa - Kalendarz Cieszyński 2008 - str.104-118 (pdf)
Gospoda „Pod Grubą Lipą”©
Było to w roku 1932, 6 czerwca, wycieczka z żoną, córką i dziećmi jej do Kocobędza, celem odwiedzenia gospody pod „hrubom lipom”, bo tak ją nazywali Kocobędzanie i inni.
Dzień był ciepły i słoneczny. Z mieszkania córki przy ulicy Błogockiej w Cieszynie szliśmy wzdłuż Puńcówki. Na lewo zostawiliśmy za sobą fabrykę wódek i likierów, przekroczyliśmy Młynówkę, uchodzącą do Puńcówki. Młynówka ta spuszczana jest z Olzy przy „Trzeciej Gaci” i płynie krótkim biegiem koło kąpieli „Mentelka” ku małej elektrowni, od której dochodził nas miły grzechot wodnego koła i szum spadającej nań wody.
Podążaliśmy dalej ku brzegom Olzy, pozostawiając za sobą cichnący coraz łoskot fabryki i elektrowni. Nurt Olzy był jasny i przeźroczysty, odbijały się w nim wierzby płaczące i bujne kasztany. Cel naszej wycieczki był jeszcze daleki; trzeba było przejść przez Saską Kępę, pozostawić na prawo wzgórze zamkowe i wieżę Piastowską, minąć przedmieście Brandys, aby nareszcie znaleźć się wśród pól, szumiących w podmuchach wietrzyka falami żyta i pszenicy, które stały już w kłosach.
Trochę zmęczeni, dotarliśmy do granicy Kocobędza od strony Mostów, do Kiszyńca. Miejscowość tę (właściwie jest to zabudowanie w postaci byłego folwarku) kobiety kocobędzkie, śpieszące do Cieszyna z „mleczywem” uważały za „pół drogi” do miasta, za ostatnią sposobność do wzuwania bucików, gdyż za Kiszyńcem rozpoczynał się Brandys, przedmieście cieszyńskie, którędy byłoby już „gańba” zdążać boso z bucikami na ramieniu i wystawiać się na pośmiewisko.
Dobry człowiek powbijał na Kiszyńcu parę ławek do trawnika i na tych siadały babki, wciągając bótki, opuszczając suknie wałaskie i odpasując fartuchy, w których zwinięta była w drodze suknia, aby się niebieska galonka, tworząca kraj sukni, po chodniku nie wytarła na kamieniach. W potoczku myły babki zabłocone lub sprószone nogi i odświeżały twarze, zamiast mydła używając chropawych, płaskich kamyków.
Potoczek Kiszyniec (obecnie: Kysinec).
Ernest Farnik z wnuczkami: Czesławem i Ireną.
Ernest Farnik z wnuczkami: Czesławem i Ireną.
W tymże potoczku, jak widać na obrazku, myliśmy i my nogi, ani na cal od dobrego tamtejszego „zwyku” nie odstępując. Byliśmy więc w pół drogi do Kocobędza. Taplaliśmy się w ciurkającej wodzie, szorowali spocone stopy płaskimi kamyczkami i dzieci przyznawały, że to wcale przyjemnie zastąpić mydło kamieniem i nawet skutecznie, bo skóra czerwieni się i bieleje.
W tej chwili, gdy to piszę ze wspomnienia, zwyczaj ten używania skamienionego piasku miast mydła, uświęcony został konieczną potrzebą i brakiem. Szaleje bowiem w pełni druga Wojna Światowa. Dziesięć lat ledwie upłynęło od naszej wycieczki, myjemy się” mydłem” z piasku. Nic nowego pod słońcem. Wnukom moim, jako też „babkom” kocobędzkim stan ten dzisiejszego mydła nie będzie mącił humoru, z jakim zabierać się należy do ograniczeń, wypływających z wojennej chwili.
I bylibyśmy w tem uroczysku (w którem potoczek nader piękny – wśród gaju – zawija łuk, zmuszając sąsiednią dróżynę do utworzenia kolana, którem dróżyna, widocznie zachwycona urokiem potoku i gaju, klęka niby przed Stwórcą) chętnie spędzili całe popołudnie, jednak należało zdążać do właściwego celu przechadzki – bo tak nazwać należało naszą „wycieczkę” do Kocobędza. Dla dzieci przechadzka ta wystarczała na wycieczkę.
Ile to razy, sam dzieckiem będąc, przechodziłem tędy ze „starką” moją, która zabierała mnie z Kocobędza, z pod „Hrubej Lipy”, idąc do miasta w niedzielę, do kościoła „przy szpitolku”. Na wycieczki te niedzielne wolno mi było na Kiszyńcu wdziewać moje „poloki”, glanc bóty z cholewami „na sprężynach”, które to niby sprężyny przy wzuwaniu bótów naciągały się jakby harmonija. Cholewy świeciły się jak lustro. „Poloki” moje niosła aż do Kiszyńca starka razem z swojemi trzewikami, zawieszonymi przez łokieć. Niczem byłem, póki szedłem boso, dopiero gdy starka pomogła mi do „poloków”, stałem się nagle przedmiotem podziwu. Było to po raz pierwszy, że wyraz ten zetknął się w znaczeniu właściwem z mojem życiem.
Tak więc ruszyliśmy wśród tych wspomnień w dalszą drogę ku Kocobędzu. Minęliśmy drogę ku starej szkole ewangelickiej, do której, chociaż katolik, chodziłem przez pierwszy mój rok szkolny.
Katolickie dzieci Kocobędza musiały bowiem uczęszczać wtenczas (w r.1877) do katolickiej szkoły w sąsiedniej wsi, Mostach. Starka wolała posyłać mnie bliżej do szkoły, choć innego wyznania, nie obawiając się o mnie, gdyż kształcenie religijne odbywała ze mną 3 razy dnia przy wspólnej modlitwie. Rano śpiewała ze mną po pacierzu i zdrowaśce "Kiedy ranne wstają zorze", w południe "Anioł Pański". Wieczorem zaś aż do uśpienia odmawialiśmy pięć dziesiątek różańca i (kończyliśmy*) śpiewem do Serdecznej Matki, której cześć głęboko utkwiła w mem sercu po dziś dzień.
Od drugiego roku szkolnego zacząłem chodzić do szkoły w Mostach, z charakteru katolickiej, ale rok uczęszczania do szkoły o charakterze ewangelickim sprawił, że czułem zawsze sympatię do młodzieży tego wyznania, odczuwając obrazę jej, gdy smycy ze szkoły katolickiej wołali na smyków z szkoły ewangelickiej „ty lutrze”. Niejeden raz usłyszałem jako odpowiedź: „ty papieżu”. Antagonizm wyznaniowy starszych znalazł niemiły odblask w zachowaniu się młodzieży i był usilnie zwalczany przez obustronne nauczycielstwo, aż nadszedł czas, że stanęła w Kocobędzu międzywyznaniowa szkoła powszechna.
Koło tej szkoły przechodziliśmy, gawędząc o tem i owem. Tuż obok prawie widniała gospoda „Pod Grubą Lipą”, w której, jako swojej własności, mieszkali moi starzykowie od strony matki. Gruba lipa, która stała w miejscu, gdzie stoi na powyższym obrazku pięcioro osób, była rzeczywiście wspaniałym okazem starej lipy, miała przeszło 4 m objętości i sypała z końcem czerwca obfity, pełen zapachu miodowego, żółty pyłek dookoła pnia i daleko w koło, jak daleko sięgały jej ogromne konary.
Złoty ten pyłek oprószył dach, strzechę i dwa bliższe okna pokoju, w którym sypiałem. Starka zaś otwierała oba skrzydła okien, aby wonny pył lipowy dostał się także do środka izby i uśmierzał kaszel. Kwiecie lipy, zebrane w jasny, słoneczny dzień, suszyła w białych woreczkach na strychu, na lekarstwo od kaszlu, napadającego ludzi podczas słotnych dni. Gotowała kwiecie lipowe w mleku i dawała napić się przed spaniem, podczas którego występował obfity pot. O ile zabieg wykonany był zaraz po wystąpieniu kaszlu, było na drugi dzień „po kaszlu”. Gdy jednak kaszel był zastarzały, należało kurację powtarzać co wieczór aż do skutku.
Oglądaliśmy tedy miejsce, na którem ongiś lipa stała, z żalem po niej, bo na jej miejscu zasadził ktoś kasztany, które rosną prędko i zacieniają również dobrze, jak lipa, ale nie mają ani zapachu, ani miodu. O tem gwarzyliśmy z młodą gosposią (w białym fartuszku), żoną obecnego właściciela gospody, którą nazywają jeszcze gospodą pod grubą lipą, chociaż grubą lipę dawno już połamała gwałtowna burza.
Z gosposią obchodziliśmy wszystkie zakątki gospodarstwa. Chociaż od mego dzieciństwa 50 z górą minęło lat, w obejściu całem niewiele się zmieniło. Zmieniło się tylko przeznaczenie pewnych przestrzeni.
Weszliśmy więc do izby mieszkalnej. Jaka zmiana! Dawniejszą izbę mieszkalną zamieniono na pokój gościnny. Stoliki nakrywane serwetkami, na każdym bukiecik, solniczka, popielniczka. Zamiast obrazów świętych, jakieś obrazy świeckie, na miejscu obrazu Matki Boskiej już tylko jasna plama wielkości byłego obrazu.
Matka moja, urodzona w Kocobędzu 19 lipca r.1844, zmarła już 20 października 1872 w Cierlicku na „ośpicę”, jak nazywano „czarną ospę”. Często starka opowiadała jak to było. Czarna ospa wybuchła we wsi, szczególnie w chałupkach drewnianych, starych, u ludzi biednych, robotników i robotnic rolnych. Matka sama mając już czworo nas, dzieci, opiekowała się dziećmi chorych matek, nosiła im krzepiący rosół i żywiła jak mogła, nie bacząc na niebezpieczeństwo zarażenia się, skoro była przeciw ospie szczepiona, jakoż wszystkie my, dzieci. Szczepienie to, zarządzone przez ojca, zdawało się dostateczną ochroną. Jednak zarazki były tak silne, że przemogły naturę i matka zapadła także na tę straszną chorobę, i zdaje się i my, dzieci, gdyż starka pokazywała mi często znaki po „chrostach” na mojem czole. Śmierć matki nastąpiła pono w przeciągu kilku dni. Miałem wtenczas niecałych 16 miesięcy. Po pogrzebie matki zabrała mię starka do siebie do Kocobędza, gdzie przebywałem na przemian u ciotek i u starki do ukończenia ośmiu lat.Matka moja, urodzona w Kocobędzu 19 lipca r.1844, zmarła już 20 października 1872 w Cierlicku na „ośpicę”, jak nazywano „czarną ospę”. Często starka opowiadała jak to było. Czarna ospa wybuchła we wsi, szczególnie w chałupkach drewnianych, starych, u ludzi biednych, robotników i robotnic rolnych. Matka sama mając już czworo nas, dzieci, opiekowała się dziećmi chorych matek, nosiła im krzepiący rosół i żywiła jak mogła, nie bacząc na niebezpieczeństwo zarażenia się, skoro była przeciw ospie szczepiona, jakoż wszystkie my, dzieci. Szczepienie to, zarządzone przez ojca, zdawało się dostateczną ochroną. Jednak zarazki były tak silne, że przemogły naturę i matka zapadła także na tę straszną chorobę, i zdaje się i my, dzieci, gdyż starka pokazywała mi często znaki po „chrostach” na mojem czole. Śmierć matki nastąpiła pono w przeciągu kilku dni. Miałem wtenczas niecałych 16 miesięcy. Po pogrzebie matki zabrała mię starka do siebie do Kocobędza, gdzie przebywałem na przemian u ciotek i u starki do ukończenia ośmiu lat.
Sześcioletni Ernest Farnik ze swoją babcią - "starką" Joanną Palarczykową. Dagerotyp z 1877 roku, podpisany przez Autora opowiadania: >>Cudem jakimś uratowałem fotografję "starki" kocobendzkiej z r. 1877. Zdjęcie fotografa Jandaurka w Cieszynie. Starka: Joanna Palarczykowa, z domu Grycz, rodz. 22 maja 1809 w Stanisłowicach.<<
Starzyk mój był kiedyś rzeźnikiem ale za moich lat chłopięcych, jak długo przebywałem u starzyków, rzemiosła tego już nie prowadził, ani też gospodą się nie zajmował, odnajmując ją za umową. On sam trudnił się gospodarką polną na kilkunastu morgach. Z dawniejszego jego zajęcia pozostała mu anatomiczna znajomość budowy krów i innych bydląt, jako też zdolność poznawania zdrowia i wieku zwierzęcia. To też często wieśniacy z okolicy i dalszych stron prosili go o poradę, której on bezinteresownie udzielał. Ta bezinteresowność jego i skuteczność jego porad rozsławiła imię jego w całej okolicy tak, że gdy w starostwie nowy weterynarz obejmował okolicę , posyłano go z urzędu do Palarczyka, aby się u niego poinformował o zdrowostanie dobytku domowego w okolicy.
Była to Matka Boska Częstochowska, do której starka odnosiła się z wielką czcią i wiarą. Odsyłała mnie zawsze do niej, gdy przypadała rocznica zgonu mojej matki lub gdy przychodziło święto marjańskie, gdy należało prosić o dobrą pogodę lub o nadwątlone zdrowie swoje lub kogoś z rodziny. Szczególnie często polecała wspominać w modlitwach moją w kwiecie wieku zmarłą matkę.
Z początku miała starka ze mną wielki kłopot, gdyż pono nie chciałem się dać uspokoić, wołając ciągle za mamą. Starka naśladowała często moje ówczesne wołanie: mamanija, mamanija! Ale z czasem moje ciotki, siostry matki i siostrzynice zdołały pieszczotami zatrzeć wspomnienie „mamaniji”. Nie pamiętam, jak wyglądała moja matka. Miała być jak to mówią : bardzo ładna. Starka mi kiedyś, gdy byłem już studentem, podarowała zaszklony w ramkach obraz marjański, na którym Matka Boska miała młodą, rumianą twarz. W tym obrazie widziała starka podobieństwo do swej ukochanej córki Rozynki, mojej matki. Niestety obraz ten zginął mi gdzieś w Cierlicku, podczas gdy byłem na studjach w Cieszynie. Mam go jednak ciągle jeszcze przed oczyma, jako cenne wspomnienie wobec braku fotografii mej matki.
Usiedliśmy przy jednym ze stolików, a gosposia przyniosła nam jakąś przekąskę i wody sodowej na pragnienie. Ale myśli ciągle wracały do wspomnień z młodości.Tam w prawym rogu izby stało łoże śmiertelne mej ukochanej starki. Krótko przed jej śmiercią widziałem się z nią. Leżała spokojnie i rozmawiała z córkami, które były już wszystkie zamężne. Widać było, że opuszcza ten świat spokojnie.Wezwała mnie do siebie, przytuliła i ucałowała.Potem już jej nie zobaczyłem. Na pogrzebie nie byłem. Zawiadomiono mnie dopiero po pogrzebie.Rodzona była 22 maja 1809 w Stanisłowicach, jako córka Józefa Grycza i Anny rodzonej z Guziurów, wyszła za Franciszka Palarczyka, rodzonego 1 maja 1809 w Stanisłowicach, syna Józefa Palarczyka i Barbary, rodzonej Pieknik. Ślub starki i starzyka odbył się w Cierlicku 16 listopada 1830.
Matka moja była najmłodszą ich córką. Oprócz niej były jeszcze 3 córki. Jedna z tych ciotek była Wawrzyczkowa w Wielkich Kończycach, druga Mikulowa w Olbrachcicach, trzecia Czakojowa w Kocobędzu. Z trzech synów był Józef Palarczyk, rolnik w Goleszowie, Antoni Palarczyk, wł. gospody w Cieszynie "Przed Grabiną", trzeci pono był oficerem żandarmerji. Moja ciotka, Czakojowa w Kocobędzu, stała się moją drugą starką, gdyż jej córka, Rozyna, została drugą żoną mego ojca. Druga moja matka, a więc moja macocha, była równocześnie moją cioteczną siostrą. Druga żona ojca była więc cioteczną siostrą ¨ pierwszej.
Obecna gospodyni i właścicielka karczmy „Pod Grubą Lipą” jest także moją krewną, bo córką siostry mej macochy. Matka tej gosposi, bardzo przystojna kobieta, wyszła za obywatela kocobędzkiego nazwiskiem Polok. Nazywano ją tedy w rodzinie krótko Polką. Córka jej, obecna gosposia „Pod Grubą Lipą”, wyszła także za mąż za obywatela tego samego nazwiska. Córka „Polki” wyszła więc za Poloka. Obecnie więc (to znaczy w r. 1932) nie mówią w Kocobędzu „do gospody Pod Grubą Lipą” lecz „do Poloka”.
Ernest Farnik, Czesław Bigda, gospodyni: pani Polok, Irena Bigda, Hermina Farnik
Dziwne to jest zjawisko wśród Ślązaków, że przybysz z Polski nazwany jest Polokiem, chociaż Ślązak niczem innem nie jest. Ale nie ma w tem nic dziwnego. Przybysz mówi o sobie : jestem Morawiec, gdy przybywa z Moraw. Lud bierze to określenie jako jego nazwisko. Stąd też na Śląsku tylu, co nazywają się według pochodzenia. Pełno jest takich, co nazywają się Czech, Wałach (=Rumun), Uher (=Madziar lub Węgier), Węgrzyn, Szwed (potomkowie pozostałych na Śląsku po trzydziestoletniej (1618-48) wojnie Szwedów; jest także dużo takich, co nazywają się Niemiec, co także dużo mówi.
Tak zeszliśmy w rozmowie na inny temat.
Gosposia zaprowadziła nas do sąsiedniej izby, do „jatki”. Jatką nazywają rzeźnicy sklep, w którym przechowują i w którym sprzedają mięso. Izba ta jest do dziś dnia sklepiona, widocznie dla lepszej ochrony przed ogniem, czy złodziejem cennego towaru mięsnego. Pamiętam jeszcze, jak najemny gospodzki rąbał w tej jatce mięso dla ludzi. Dziś jatka zamieniona jest na sypialnię dla rodziny gosposi. Okna pozostały jednak jak za dawnych czasów zakratowane.
Obok jatki umieszczona kuchnia przypomniała mi różne smaczne potrawy, które stamtąd przychodziły na stół. W zimie, w okresie zabijania wieprzów, wspaniałe podgardle z kaszą, w lecie kurczęta z sałatą, na święta każde wydobywano kołacze z pieca i babki. Zaś atrakcją świąt wielkanocnych była „szołdra” czyli murzyn. Starka szynkę wędzoną (murzyna) zapiekała w jasnym cieście. Cały murzyn królował na wielkanocnym stole dla swoich i gości, służba zaś i dziatwa otrzymywała w pierwsze święto wielkanocne murzyny mniejszych rozmiarów z podlejszem mięsem wieprzowem, także wędzonem.
„Na tego murzyna to nam ślinka leci”, mówiły dzieci, które słuchały mego opowiadania w dniu wycieczki. A była wtenczas (w r. 1932) możliwość łatwa upiec sobie murzyna. Cóż dopiero dzisiaj?
Od prawie trzech lat o murzynie nic nie słychać. Mniejsza o to. Byleby tylko te wielkie gruszki z nieba nie padały lub, co nie daj Boże, choroby nie powstały i porządek został utrzymany. Te uwagi naturalnie wychodzą już poza czas wycieczki pod „hrubą lipę” i są zupełnie na czasie dziś, w r.1942 w kwietniu, gdy przygotowuje się rozstrzygnięcie wojny. Myśli o wojnie wychodzą przy każdej sposobności na powierzchnię świadomości, jak kawałek suchego drzewa, rzucony na staw.
Wracając na teren opisywanej wycieczki wspomnieć muszę także na różne zwyczaje wielkanocne, które sam przechodziłem w czasie mego pobytu u starki w Kocobędzu.
Murzyn znajdzie się na stole każdego obywatela, którego stać na uwędzenie świnki. Święconego w Cieszyńskiem lud nie obchodzi, tylko w niedzielę palmową święci w kościele palmy ustrojone „bandlami”. Palmy te upiększają izbę w pierwsze i drugie święto, potem spełniają na „nospie”, pod okapem, rolę talizmana, przeciw wszelkiej przeciwności, grożącej może danemu domostwu.
Pierwsze święto nazywała starka zawsze „wielkiem” świętem. Znaczyło to, że należało ten dzień szczególnie pobożnie i cnotliwie święcić, wstrzymywać się od zajęć nienagłych i cieszyć się Zmartwychwstaniem. Starka radowała się sama w tym dniu i starała się i drugich utrzymać w radosnem usposobieniu. Nie wolno było się gniewać w ten dzień. Nawet słoneczko raduje się gdy w dniu Zmartwychwstania wschodzi. Widziałem to na własne oczy nieraz. W pierwsze święto wielkanocne, a więc w święto Zmartwychwstania, raniutko, gdy ledwo pierwsze słońca promienie śmigały po niebie, starka budziła mnie, ubierała cieplutko – bo ranki były chłodne – i prowadziła za rękę „ku Krzyżu”, który stał i stoi jeszcze na „miedzy”. Po rannej modlitwie, którą zmawialiśmy klęcząc, prowadziła mnie starka z powrotem ku „karczmie”, twarzą na wschód, polecając mi patrzeć bez obawy w słońce i pytała mnie, czy widzę jak słoneczko podskakuje z radości. Wiedziałem, że dzieci podskakują często z radości. Dlatego trafiło mi łatwo do przekonania to porównanie. Póki czerwona tarcza słoneczna nie była jeszcze w całości widoczna, słońce wysuwało się spokojniutko spoza obrębu ziemi, ale skoro tylko tarcza słoneczna wysunęła się na kraj widnokręgu, rozpoczęło się cudownie spełniać to, na co mnie starka już przez kilka dni przygotowywała : słońce z radości ze Zmartwychwstania Pańskiego zaczęło „podskakiwać”. Ledwo oparło się podstawą o kraniec ziemi, a już fruwa i trzepoce się wyżej w złotej czerwieni, i znów opiera się z powrotem na złocistym brzegu ziemi, kręci swe koło to w lewo, to w drugą stronę, chyli się w przód – ukłon dając Zmartwychwstałemu, to znów okrywa się jasną mgłą, aby za chwilę pokazać na nowo swą roześmianą, radosną twarz. Dopiero gdy tarcza słoneczna zmalała, gdy rumieńce znikły, ustało to prześliczne widowisko. Nie można już było słońcu wprost patrzeć w twarz, bo raziło i oślepiało oczy. Gdziekolwiek popatrzeć, na wszystkiem spoczywał odblask słońca, jasną mgłą przeszkadzając wzrokowi. Ruch słońca stał się jednostajny, słońce spoważniało i toczyło się szybko w górę, przecinając łatwo obłoki, ubrane w lśniące szaty dla uczczenia świątecznego dnia.
Dotychczas staram się w pogodny dzień Zmartwychwstania znaleźć się wśród przyrody i oglądać rozradowane słońce; ale tych cudów, które za dzieciństwa u starki widziałem w tym dniu na niebie, już nigdy więcej dostrzec nie mogłem. Dzieci obserwują sercem, dorośli rozumem.
Z jatki prowadziła nas gospodyni po szerokich schodach deszczanych „na górę” (na strych). Przypominałem sobie doskonale rozkład całego strychu. Jedna połowa przeznaczona na „sypani” – tak nazywano, bo tam sypało się zboże po wymłóceniu i wyczyszczeniu, była obłożona fugowanemi deskami, aby można zboże dobrze wysuszyć i wietrzyć. Na poddaszu tej części strychu wisiały wędliny, połcie szperki, kiełbasy i szynki. W woreczkach wisiały po bokach dachu suszone gruszki, jabłka i pieczki ze śliwek. W beczułkach z boku przechowywał starzyk miód. Za każdym niemal razem, gdy starka wychodziła na strych, pobiegłem za nią, aby coś „dobrego” dostać. Druga połowa strychu pełna była bielizny i szaciwa. Środkową część strychu, od strony frontu zabudowania, zdobiła przybudowa o jednem okrągłym oknie, w której hodowałem gołębie.
Ernest Farnik
W kwietniu 1942 r.
Portret rodzinny - dziadkowie z wnuczętami. Katowice, rok 1932.
Hermina Farnik, Czesław Bigda, Irena Bigda, Ernest Farnik.
Autorką trzech zdjęć z wycieczki do gospody "Pod grubą lipą" w czerwcu 1932 r. jest Stanisława Bigda (z domu Farnik) - córka Ernesta i Herminy, matka Ireny i Czesława. Portret starki kocobędzkiej z wnukiem wykonał w 1877 r. znany cieszyński fotograf Jandaurek. Natomiast nie udało się ustalić, w jakim zakładzie fotograficznym w Katowicach wykonano w 1932 r. prezentowany powyżej portret rodzinny.
© (pisownia w całym tekście odtworzona bez zmian – zgodnie z zachowanym rękopisem Ernesta Farnika – dla porządku przyjęto nazwę wsi Kocobędz, chociaż druga forma : Kocobendz występuje przemiennie)
¨ (zapewne nie cioteczną siostrą lecz siostrzenicą)* (dop. mój - B.B.)
c.d.n.
Artykuł ten wydała w 2007 r. Macierz Ziemi Cieszyńskiej w pozycji "Kalendarz cieszyński 2008" (to ukazująca się corocznie 300-stronicowa książka, zawierająca nie tylko kalendarz, kalendarium, ale też mnóstwo artykułów zamieszczonych w różnorodnych działach - m.in.: historia, kultura, zabytki, wspomnienia, sylwetki, folklor, poezja, i.t.p.) :
Śląska Biblioteka Cyfrowa - Kalendarz Cieszyński 2008 - str.104-118 (pdf)