czwartek, 18 czerwca 2015

Magdalena Czajka - mądra uczciwość /część druga - wspomnienia/


Nawet najbardziej szczegółowy życiorys nie jest w stanie ukazać w pełni, jakim człowiekiem była profesor Magdalena Czajka. Przekonałam się o tym, rozmawiając z jej przyjaciółmi, znajomymi, współpracownikami, doktorantami i – na zakończenie – z mężem Pani Profesor, publicystą i krytykiem muzycznym Ludwikiem Erhardtem.


Z tych kilku niezależnych relacji i wspomnień wyłania się spójny obraz osobowości artystki. Przede wszystkim była bezkompromisowa, jasno mówiła, co myśli – szczerze wygłaszając swoje zdanie. Ta szczególna cecha była z pewnością przyczyną wielu trudności, jakie nierzadko pojawiały się w jej życiu. Zawsze starała się im dzielnie sprostać. 

Prof. Magdalena Czajka przed recitalem.
XVI Katedralne Koncerty Organowe. Białystok, 2011.
Fot. archiwum prywatne

Pierwsza doktorantka prof. Magdaleny Czajki, dr Małgorzata Trzaskalik–Wyrwa - tak wspomina jej postać:
- Była wymagająca wobec siebie i wobec swoich podopiecznych. Walczyła z postawami, nie z osobami. Nie znosiła protekcji, wzdragała się przed wykorzystywaniem znajomości i wchodzeniem w zależności. Niełatwa to droga – miała wielu nieżyczliwych. Konsekwencją tych zasad postępowania był jej stosunek do obowiązków pedagogicznych. Starała się kształtować osobowość młodych ludzi ucząc samodzielności. Nie miała zwyczaju nic „załatwiać” swoim studentom, za to wskazywała możliwości, sposobem pracy stymulując twórcze przemyślenia i poszukiwania. To była mądra uczciwość – droga wiodąca ku wypracowanej niezależności. Nie starała się nikogo prowadzić, raczej towarzyszyła partnersko swoim podopiecznym. Często polecała interesujące materiały prasowe, pozycje książkowe – by umożliwić studentowi dokonanie świadomego wyboru naukowej ścieżki. Jeśli uznała, że temat jest wartościowy – służyła pomocą, kontaktowała nas z odpowiednimi specjalistami, również w Europie. Uświadamiała też, jakie języki obce należy jeszcze opanować, by bez ograniczeń zdobywać informacje, niezbędne do zgłębienia tematu.
Po mojej obronie utrzymywałyśmy nadal żywy kontakt. Dobrze się rozumiałyśmy, łączyły nas pasje do muzyki i historii sztuki. Prywatny księgozbiór Pani Profesor trafił – niejako „w spadku” – do mnie. Nie miałam świadomości, jakie skarby kryje ta biblioteka! Zgłębianie jej zawartości to pasjonujące doświadczenie. Na pamiątkę niezwykłego daru sporządziłam pieczątkę „Ze zbiorów prof. Magdaleny Czajki” – i umieściłam w charakterze ex-librisu we wszystkich egzemplarzach przekazanego mi księgozbioru.

Dr Tomasz Głuchowski zwrócił uwagę na niespotykane metody nauczania i zdolność  integrowania grup studentów i doktorantów, jaką dysponowała Pani Profesor:
- Magdalena Czajka przyciągała do siebie studentów. Miała mnóstwo doświadczeń i kontaktów, pewność siebie, ugruntowaną laurami konkursowymi. Zapraszano ją do jurorowania, rozstrzygania problemów związanych z budową organów. Jako nauczyciel była oddana swoim studentom, chociaż równocześnie surowa. Potrafiła wyrzucić z zajęć studenta, który zjawił się nieprzygotowany: „Niech pan idzie do domu – szkoda się męczyć. Proszę przyjść przygotowanym.” Mimo, że pierwsze wrażenie wskazywało na chłodną, ascetyczną, noszącą się w sportowym stylu postać – w rozmowie i bliższym kontakcie okazywała się być osobą ciepłą, przyjazną, z poczuciem humoru. Kiedy jako siedemnastolatek, uczeń IV klasy średniej szkoły muzycznej, pomyślałem o organach jako moim przyszłym instrumencie – pojechałem do kompozytora i organisty Mariana Sawy na konsultacje. Właśnie on zaprowadził mnie do prof. Czajki na przesłuchanie. Spojrzała na mnie, wysłuchała mojej gry i stwierdziła na wstępie: „Ręce ma pan nieciekawe, ale nogi – całkiem w porządku!” Potem była długa przerwa - aż do czasu, gdy objęła klasę organów we Wrocławiu. Kiedy zwróciłem się do niej z zapytaniem, czy zgodziłaby się prowadzić moje studia doktoranckie – przyjrzała mi się badawczo i oświadczyła: „Dobrze panu z oczu patrzy – ja się zgadzam. Niech pan próbuje – proszę się samemu przygotować i zdawać!” Według mojej intencji – doktorat dotyczył muzyki niderlandzkiego organisty, kompozytora i pedagoga przełomu renesansu i baroku - Jana Pieterszoona Sweelincka. Zaczęliśmy pracę od… rozprawek, które Pani Profesor zadawała mi co dwa tygodnie, na tematy wydawałoby się oczywiste dla muzyka, np. „Co to jest harmonia” lub „Co to jest agogika”. Chciała w ten sposób poznać mój sposób formułowania myśli. Zachęciła mnie do wyjazdu do Holandii: „Trzeba, by poznał pan całą bazę historyczną”. Pojechałem do prof. Petera van Dijka. Otworzył przede mną swój dom – zajęcia odbywały się przy różnych historycznych instrumentach. 

Powrót ze spaceru z psami. Księżyce, 2011.
Fot. Tomasz Mońko
Pisząc pracę doktorską bywałem wielokrotnie w domu Pani Profesor w Księżycach. Pamiętam doskonale nasze ostatnie spotkanie przed obroną. Usadzono mnie w fotelu – a Pani Magdalena i jej mąż, Ludwik Erhardt, usiedli naprzeciwko: „Teraz – proszę mówić – a my słuchamy!” … To było dla mnie naprawdę trudne ale okazało się nieocenionym doświadczeniem przed czekającym mnie egzaminem końcowym.
Kontakt Pani Profesor z nami miał charakter niemal rodzinny, choć ze stosownym dystansem. Często zwracała się do mnie: „Tomku, niech pan słucha: ...” Była wymagającym pedagogiem, pracowała detalicznie, rzetelnie – nuta po nucie. Zwracała szczególną uwagę na uderzenie klawisza. Powtarzała, że to istotne, jakim uderzeniem dźwięk się zaczyna, ale jeszcze ważniejsze – jak się go zakończy! Nieprawidłowe zdjęcie palców z klawiszy może spowodować urwanie frazy lub zły akcent. Uczulała nas na barwę dźwięku. Pytała o skojarzenia z danym fragmentem utworu. Proponowała oryginalne ćwiczenia: najpierw chodzenie z nutami po klasie, śpiewając dany głos, a po chwili – próbę zagrania tego samego fragmentu na organach. Polecała też grać obiema rękami na różnych manuałach, ale z wyłączonym jednym z nich.
Po egzaminach – koncertach, które tradycyjnie miały charakter otwarty – szło się całą klasą do kawiarni. Rozmawialiśmy z Panią Magdaleną o swoim graniu, dyskutowaliśmy o wykonaniach w formie rozmowy towarzyskiej.
Pani Profesor utrzymywała także kontakty ze swoimi byłymi uczniami, doktorantami. Wszyscy twierdzili, że te dwa lata studiów „pod skrzydłami” Magdaleny Czajki dały im więcej, niż wiele lat kształcenia gdzie indziej. Może dlatego, że w trudnych momentach potrafiła zmobilizować „delikwenta”, by się wewnętrznie „spiął” i nie rezygnował. Znamienne, że sama – pomimo nieuleczalnej choroby – zebrała się w sobie i poprowadziła jeszcze kilku doktorantów.

Prof. Józef Serafin prócz szczególnej bezkompromisowości – przypomniał o niezwykłym przywiązaniu Magdaleny Czajki do prof. Daniela Rotha: 

- Był dla niej wzorcem, pewne cechy przejęła od niego jako pedagog. Była nauczycielem o niewyczerpanych pokładach cierpliwości. Z uporem dążyła do celu, nie zniechęcała się. Ceniona przez studentów, cieszyła się olbrzymim autorytetem. Kiedy była moją asystentką dałem jej sto procent samodzielności, bo starała się pomagać wszystkim, którzy znajdowali się w potrzebie. 
Jako koncertująca organistka była wymagająca – niekoniecznie przyjmowała propozycje, które jej nie odpowiadały. Bardzo często ją zapraszałem – ale oczekiwanie na wyklarowany program koncertu trwało w jej przypadku bardzo długo. Dbała o to, by był wypolerowany, dobrany do danego instrumentu. Przygotowywała się bardzo skwapliwie do każdego recitalu. Była tytanem pracy – ćwiczyła bardzo długo i drobiazgowo, zwłaszcza palcowanie. Wyróżniała ją świetna technika fortepianowa i organowa, niesłychana staranność gry. Stosowała przy tym niestandardowe rozwiązania techniczne.
Na organach (wyłącznie z trakturą mechaniczną) – barwa dźwięku może się różnić, w zależności od jakości i charakteru uderzenia. Na ten aspekt gry – sposób wydobycia dźwięku – Magdalena zwracała szczególną uwagę. By odwołać się do wyobraźni brzmieniowej studentów, stworzyła oryginalny termin: kontur brzmienia, na który składają się barwa i artykulacja. To „wyższa szkoła jazdy” w grze organowej. 
Wielka szkoda, że powstało tak niewiele nagrań - mimo tak wielu recitali organowych prof. Magdaleny Czajki...
Być może ta nieprzeciętna wrażliwość na barwę dźwięku wzięła się z wcześniejszych doświadczeń – przecież Magdalena była także wybitną studentką Wydziału Reżyserii Dźwięku – prof. Karużas bardzo ją cenił. Mogłaby z powodzeniem spełniać się i w tym zawodzie.
Fot. Tomasz Mońko

Bardzo kochała zwierzęta – w szczególności psy. W Księżycach jej bordery miały raj. Przy tym była świetną turystką, kondycję miała fantastyczną. Kiedyś, podczas wspólnej wycieczki tatrzańskiej spóźniłem się na umówione spotkanie na Hali Gąsienicowej. „Oczekując” na moje przybycie – Magdalena zdążyła błyskawicznie zdobyć Świnicę i wrócić z powrotem do schroniska…

Serdeczny przyjaciel i wieloletni współpracownik prof. Magdaleny Czajki – prof. Jarosław Malanowicz – wspomina, z jakim oddaniem poświęcała czas swoim uczniom i studentom:
Magda była wspaniałą nauczycielką. Obserwowałem ją przez wiele lat podczas naszej pracy, zarówno w PSM II st. przy Miodowej, jak i na UMFC w Warszawie. Miała zasadę, której nie odstępowała – w trakcie zajęć była całkowicie skupiona na intensywnej pracy z uczniem lub studentem, nie podejmowała nawet pilnych telefonów. Poważnie podchodziła do swoich obowiązków, realizując je z zapałem i konsekwencją. Cechował ją przy tym upór w dążeniu do zdrowych celów. Efekty tej pracy były znakomite. Kiedy objęła klasę organów w AM we Wrocławiu – miała czterech studentów. W krótkim czasie ta liczba wzrosła do czternastu osób! Zarówno we Wrocławiu, jak i w Warszawie – Magdalena cieszyła się ogromnym autorytetem. Znajdowała się zawsze na czele rankingu pedagogów, których zajęcia miały największe powodzenie wśród studentów. Czasem zdarzało się, że niemal wszyscy chcieli studiować grę organową właśnie u niej… Pozostawiła po sobie wielu wspaniałych absolwentów. Pamięć o niej jest bardzo żywa.
Nic dziwnego – Magdalena rozwijała młodym ludziom horyzonty myślowe – jakby mimochodem. Na instrumentach o ograniczonych możliwościach wyszukiwała metody, by osiągnąć jak najlepszy efekt. Dysponowała ogromną wiedzą, jednak nigdy nie starała się nią imponować. Wykorzystywała ją, kiedy to okazywało się potrzebne. Nie znosiła szpanerstwa, popisywania się czymkolwiek. Trudno było prowadzić z nią merytoryczne dysputy. Zbijała płytką wiedzę polemistów żelaznymi argumentami. 

Koncert w Kościele Ewangelicko-Reformowanym
w Warszawie, podczas II Międzynarodowego
Cyklu Koncertów Organowych,
27 listopada 2011 roku.
Fot. Tomasz Mońko
Miała świetne pomysły, które z powodzeniem realizowała. Z jej inicjatywy i dzięki swym międzynarodowym kontaktom - w latach 1986 -1995, w PSM II st. im. J.Elsnera w Warszawie organizowała coroczne, bezpłatne kursy mistrzowskie, prowadzone przez Guy Boveta. Zjeżdżali się słuchacze z całej Europy. Podobne kursy skupiają przeciętnie około 10-12 uczestników. Tymczasem przez 10 lat – kursy na Miodowej cieszyły się rok w rok kilkudziesięcioosobową frekwencją! Podczas drugiej edycji kursu padł rekord: 140 słuchaczy! W późniejszym okresie Guy Boveta wspomagał współprowadzący – Herbert Wulf. W marcu 2010 roku mieliśmy w warszawskiej PSM II st. inaugurację nowych organów. Guy Bovet przybył wówczas, by zagrać na tym instrumencie. Rok później, wiedziony sentymentem, poprowadził jeszcze jeden kurs interpretacji. Dzięki tej wieloletniej bezinteresownej aktywności – Guy Bovet wprowadził polską szkołę wykonawstwa organowego do kręgu kultury zachodniej. To niezwykłe przedsięwzięcie umożliwiło realizację skomplikowanej procedury przyznania mu tytułu doktora honoris causa UMFC w Warszawie. Magdalena, pełniąc wówczas funkcję kierownika Katedry Organów i Klawesynu – była spiritus movens tej inicjatywy. Również podczas jej kadencji – doktorat honoris causa UMFC w Warszawie otrzymał prof. Joachim Grubich. Warto podkreślić, że są to w historii warszawskiej uczelni jedyne doktoraty honorowe dla organistów.

Po odbyciu rozmów z kilkorgiem znajomych Pani Profesor – zostałam zaproszona przez męża Pani Magdaleny, red. Ludwika Erhardta - do położonej kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia miejscowości o oryginalnej nazwie Księżyce. Zapytałam, co zdecydowało o przeprowadzce z Warszawy do oddalonej od Wrocławia niedużej wsi, usytuowanej wśród rozległych pól:

Żona od ćwierci wieku mieszkała w Warszawie, ale wciąż tęskniła za Dolnym Śląskiem, toteż od dawna chcieliśmy wyszukać tu dla nas jakąś siedzibę. Wybór padł na Księżyce, bo to wieś spokojna, niezbyt odległa od Wrocławia, z dobrym dojazdem do autostrady. Związanie się z wrocławską Akademią Muzyczną i perspektywa zatrudnienia się tam na stałe przyśpieszyły decyzję .Latem 2008 roku przenieśliśmy się na Dolny Śląsk. Kilka tygodni później okazało się, że władze wrocławskiej Akademii nie chcą kontynuować współpracy z prof. Czajką – z przyczyn do dziś niewyjaśnionych. Powiedzieliśmy sobie: „Dłużej klasztora niźli przeora”, a w dodatku Księżyce miały tyle uroku, że postanowiliśmy tu zostać. Tu było dużo miejsca. Żona za młodu chciała zostać weterynarzem. Byłaby z pewnością świetnym weterynarzem, bo rozumiała zwierzęta, a one ją rozumiały, była dla nich autorytetem. W Księżycach mieliśmy psy, koty, kozy, w ogrodzie zaprzyjaźnione jeże. I tysiące cudownych dzikich gęsi przelatujących nad głową.

Z kozą Zochą. Księżyce, 2011.
Fot. archiwum prywatne
Dla nas, mieszczuchów, życie w Księżycach było fascynującą przygodą. Zwłaszcza gdy zaczęły zakwitać pierwsze, posadzone przez nas kwiaty, gdy stare drzewa owocowe, mocno przycięte, odwdzięczyły się pięknymi jabłkami i renklodami. To wszystko była Magda. Pani Profesor wspinała się na drzewo z piłą lub sekatorem w garści i bezlitośnie wycinała wszystkie tzw. wilki, suche gałązki, wszystko, co zbyteczne, a ja mogłem tylko stać pod drzewem i w razie potrzeby łapać spadający sekator albo Panią Profesor. W wielu sprawach domowych byłem jej asystentem. Niektóre oddawałem walkowerem, np. wszystko, co wiązało się z elektrycznością – w końcu miała przecież za sobą studia reżyserii dźwięku, prawda?
Oddałem jej też kierownicę samochodu. Była bardzo dobrym kierowcą, mała szybką orientację, świetnie wyczuwała sytuację i intencje innych kierowców. W czasie naszych podróży, nieraz dalekich, samochód prowadziła Magda.
Owocowało jej doświadczenie nabyte w latach dziewięćdziesiątych, kiedy swoją starą Fiestą przemierzała Europę wzdłuż i wszerz z koncertami, zbierając pieniądze na swe pierwsze własne mieszkanie. W wielu takich sytuacjach była bardziej chłopakiem niż dziewczyną.

Z mężem, Ludwikiem Erhardtem, na pokazie
sportowym psów w Opolu, 2012.
Fot. archiwum prywatne
Ale nigdy nie było między nami sporów. Być może, wynikało to z różnicy wieku. Była ponad 22 lata młodsza ode mnie. Ja przy niej także byłem dużo młodszy. W naszym domu było dużo śmiechu, żartów, cyrku. Powaga pojawiała się tylko przy pracy. Dużo się od niej nauczyłem. Starałem się rewanżować sprawami językowymi, bo moim żywiołem był jednak zawsze język. Niektóre jej cechy wrodzone, były nie do naśladowania. W Księżycach ujawniła się na przykład jej łatwość nawiązywania przyjaznych kontaktów z ludźmi – w mieście mniej widoczna. Jakże ją tu wszyscy polubili! Prosili mnie potem, żeby tu z nimi została. Posłuchałem, bo i co miałem zrobić? Oboje byliśmy tułaczami na tej ziemi. Teraz jej kwiaty przynoszą.


Rozmawiała: Beata Bigda
Wrocław, marzec 2015.



Artykuł ten ukazał się na łamach Dolnośląskiego Magazynu Społeczno-Kulturalnego ROBB+MAGGazin, w podwójnym numerze 7-8 / 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz