poniedziałek, 4 lipca 2011

Racławicka sosna


Późna wiosna 1985 roku nie rozpieszczała Wrocławian. Ulewne deszcze, przy akompaniamencie złowrogich błyskawic, nieprzerwanie towarzyszyły mieszkańcom już od ponad dwóch tygodni.


- Kiedy to się wreszcie skończy! – westchnął detektyw Karol Ossoliński, sięgnąwszy po filiżankę mocnej kawy.
W skroniach symptomatycznie pulsowała mu rozpoczynająca się migrena, a przecież miał tego wieczoru jeszcze mnóstwo pilnych zagadnień do przemyślenia!

Nie dalej, jak wczoraj, wezwał go pułkownik Jarosław Twardy.
- Ossoliński! Wiecie, że jeżeli wzywam was do siebie – to znaczy, że sprawa jest wagi państwowej, ściśle tajna! – huknął donośnie, po czym dodał scenicznym szeptem: – Dziś rano, na Purkyniego w rotundzie, konserwatorzy odkryli, że jakiś gnojek wyrżnął kawał płótna z Panoramy Racławickiej! Spruł stamtąd – nie zostawiwszy prawie żadnych śladów! Pojedziecie tam - zrobicie wizję lokalną - i dowiecie się SWOIMI SPOSOBAMI gdzie trafił ten zrabowany fragment obrazu. Chyba nie muszę tłumaczyć, że sprawa jest cholernie pilna! Za dwa tygodnie instalacja odnowionego płótna w rotundzie, a za niecały miesiąc – oficjalne otwarcie Panoramy! Ta bezczelna kradzież ostro zalatuje PROWOKACJĄ! Będą teraz gadać, że to nasza robota!

Zuchwała kradzież fragmentu potężnego dzieła Styki i Kossaka - niemalże wprost spod rąk konserwatorów, którzy w przeznaczonej do prezentacji obrazu rotundzie kończyli prace nad restauracją zniszczonej wieloletnią tułaczką Panoramy Racławickiej - nie dawała spokoju Ossolińskiemu.

- No, no - szykuje się nam niezła łamigłówka! - pomyślał detektyw. Narastający stukot kropli uderzających o szyby przechodził pomału w monotonny szum. Karol zagłębił się w fotelu, a niedawne wydarzenia i rozmowy odpłynęły gdzieś, pozostawiając po sobie jedynie gotowość do rozwikłania kalamburów, jakie serwowało mu ostatnio życie. Czuł, jak ogarnia go powoli znajome uczucie błogostanu. Zdawał sobie sprawę, że zasypia - nie bronił się jednak - wręcz odwrotnie - pielęgnował w sobie te chwile, kiedy w pół-śnie, pół-jawie mógł doświadczać niezwykłych podróży w czasie i przestrzeni. Wielokrotnie już okazało się, że jego niesamowite „sny na jawie” były projekcją przyszłych wydarzeń! Ta unikalna zdolność ułatwiła mu rozwikłanie niejednej skomplikowanej kryminalnej historii. Poczuł przyjemne ciepło, ogarniające go od opuszków palców po czubek głowy. Nastrój tajemniczego skupienia wypełnił mu myśli - niedawno jeszcze zdominowane przez chaotyczne próby powiązania poznanych faktów w logiczny ciąg wydarzeń. Zamknął oczy.























Zamek na wodzie w Wojnowicach - olej na płótnie. Jerzy Jan Kaczorek, 2008


Pod powiekami pojawiły się korony olbrzymich drzew, delikatnie poruszane powiewami prawie letniego wiatru. Przez dłuższą chwilę unosił się nad sosnowym lasem. Nagle - spokojny dotąd lot przeistoczył się w szalony pęd zielonym tunelem, w brzęczącym pszczelim towarzystwie! Ossoliński przemieszczał się szybko tuż pod sklepieniem uroczej lipowej alei, wiodącej ku zwieńczonej smukłą wieżyczką ceglanej budowli z małym dziedzińcem pośrodku. Mostek, przerzucony nad oblewającą obiekt fosą - prowadził do wejścia ozdobionego kamiennym portalem.

























Wojnowicki zamek na wodzie - pastel suchy. Stefan Bigda, 2008
www.art-imaginis.net

- Zaraz, to chyba ten renesansowy zamek na wodzie w Wojnowicach! - uzmysłowił sobie. - Co ja tutaj robię?! Wzniósł się ponad kalenicami dachów i rozejrzał uważnie po okolicy. Zamiast odpowiedzi - spostrzegł zagadkową kopułę, bielejącą wśród gęstwiny sosen i dębów, porastających pobliski pagórek. - Przedziwny obiekt, przypomina obserwatorium astronomiczne - pomyślał. Nieznana energia utrzymywała go ponad tajemniczą czaszą, która niespodziewanie zaczęła się rozsuwać, ukazując rozległe wnętrze… Snop światła padł na skuloną sylwetkę siedzącego pośrodku mężczyzny. Detektyw próbował ze wszystkich sił obniżyć lot, jednak właśnie w tym momencie ogromna siła przeniosła go z powrotem… w objęcia pluszowego fotela. Dreszcz emocji ustąpił pod naporem obezwładniającej senności…

Dźwięczący zgrzytliwie dzwonek telefonu zerwał go na równe nogi. Za oknem słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Po wczorajszej ulewie - ani śladu!

- Ossoliński, słucham!

- Panie Karolu kochany! Nie może mi pan odmówić! Nie może mnie pan teraz zostawić! - jęczał dramatycznie sopran w słuchawce.

- Przepraszam najmocniej szanowną panią, ale z kim rozmawiam? - spytał detektyw.

- Ach, to ja, Alicja Karpińska. Pamięta pan, spotkaliśmy się niedawno na wernisażu w Galerii na Świdnickiej. Mój Jurek wystawiał tam swoje dolnośląskie pejzaże – zapłakała kobieta.

- Co się stało, pani Alu!?                             

- Jerzy zniknął! - jęknęła żałośnie żona malarza.

- Jak to ZNIKNĄŁ???

- Wczoraj do późna Jurek pracował nad obrazem, więc - jak to zwykle bywa - spał potem w pracowni. A kiedy dzisiaj chciałam go obudzić na śniadanie - pracownia była pusta! Jurek jakby zapadł się pod ziemię! Dzwoniłam już do wszystkich: rodziny, przyjaciół, znajomych - i nic! Żadnej wiadomości nie zostawił! To mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Panie Karolu, w panu jedyna nadzieja!

- Pani Alu, proszę się uspokoić, przecież minęło zaledwie kilka godzin od zniknięcia pana Jerzego. Zaraz jadę do pani, a w tym czasie proszę sprawdzić, czy może pan Jurek zaplanował jednak coś na dzisiaj w terminarzu, no i co zniknęło z domu razem z nim. To ważne!

Ossoliński zdążył spakować swój podręczny detektywistyczny neseser, kiedy telefon rozdzwonił się znowu.

- Halo! – rzucił pospiesznie, wkładając marynarkę.

- Twardy mówi. Z obywatelem Ossolińskim!

- Słucham, pułkowniku.

- Panie detektyw! Mamy się czym martwić! Dzisiaj nasi funkcjonariusze próbowali znaleźć jakiegoś speca, który byłby w stanie wykonać kopię WIECIE CZEGO! Inaczej nie mamy szans wyrobić się z terminami!

- I co, znaleźli?

- Ano, od biedy ujdzie – ale to kandydat awaryjny.

- Dlaczego?

- Bo ponoć najlepszy malarz, który by się do tego nadawał we Wrocławiu, zniknął dziś w nocy! Nazwisko: Karpiński, Jerzy. Mieszka na Oporowie, Nałkowskiej 93 a. Działajcie migiem!

- Tak jest, panie pułkowniku!

Alicja Karpińska nie znalazła najdrobniejszych nawet oznak, czy notatek, które wskazywałyby przyczynę nagłego, tajemniczego wyjazdu męża z domu. Detektyw dokładnie przeszukał pracownię artysty – żadnych śladów nie było, prócz uchylonych drzwi, prowadzących do tylnego wyjścia z posesji w kierunku oporowskich alejek.

- Profesjonalna robota – mruknął.

Żona malarza zauważyła za to, że cały zestaw pędzli, farb olejnych i paleta zniknęły razem z jej mężem.

- Nie mamy ani chwili do stracenia, pani Alu! – krzyknął Ossoliński na pożegnanie, wsiadając do samochodu.            

Ruszył w kierunku Wojnowic. Powoli zapadał zmierzch.

- Jasny gwint, nie chciałbym, żeby po jakimś czasie wyłowiono z Odry ciało Karpińskiego! – pomyślał, wciskając pedał gazu „do dechy”. Kiedy dotarł na miejsce, odnalazł (nie bez trudu) charakterystyczną kopułę ze swojej wizji, dobrze ukrytą przed wzrokiem pieszego w sosnowo-dębowym zagajniku na wzgórzu. Zatrzymał się przy gospodarstwie oddalonym nieco od celu. Podszedł bliżej zabudowań, tyle, że nie od podjazdu, lecz od strony lasu. Przygotował broń. Bez wysiłku sforsował prymitywne drewniane ogrodzenie. Przedostanie się do wnętrza okazało się zaskakująco proste.
- Chyba nikt się tu mnie nie spodziewa – uśmiechnął się do siebie.
Po kilku chwilach skrobał się już stromymi kręconymi schodkami, zbliżając się do zagadkowej kopuły. Wokół panowała kompletna cisza. Ossoliński ostrożnie nacisnął klamkę masywnych drzwi prowadzących do tajemniczego obserwatorium. Uchylił je z trudem, ujrzawszy w mrocznej szparze… własną twarz. W tym samym momencie padł strzał. Ogromna tafla lustrzana roztrzaskała się pod jego stopami. Ten ułamek sekundy wystarczył, by detektyw zdążył wymierzyć w kierunku uzbrojonego mężczyzny, który próbował przed chwilą go zgładzić. Pocisk sięgnął celu. Przeciwnik upadł ciężko z przestrzelonym barkiem, rewolwer wypadł mu z ręki.

Uwolniony z więzów Jerzy Karpiński rzucił się, by razem z Karolem Ossolińskim skrępować porywacza, złodzieja i niedoszłego mordercę. Po chwili malarz otworzył fragment czaszy. Z prawie zupełnych ciemności promień światła wyłonił pokaźnych rozmiarów obraz z postrzępionymi krawędziami, rozwieszony na stelażu. Przepiękna, niebotyczna sosna lekko przechylała się na nim, niby pod wpływem niewyczuwalnego wiatru. Obok - na gigantycznej sztaludze - rozpięto kawał zagruntowanego płótna z naszkicowanym drzewem, które łudząco przypominało pierwowzór.

     
Zielonogórskie sosny - pastel suchy. Stefan Bigda, 1987  
www.art-imaginis.net

- Jaki fantastyczny efekt! - zakrzyknął zdumiony Ossoliński. - Przez chwilę myślałem, że autentyczny iglak wyrósł pod tą kopułą! A teraz widzę, że ten pański szkic wcale nie gorszy, panie Jurku!

- Przede wszystkim nie zdążyłem jeszcze wprowadzić koloru… Całe szczęście, że mnie pan uratował, panie Karolu! Ten łajdak trzymał mnie tu głodnego i niewyspanego na muszce. Miałem cały czas pracować nad kopią, a właściwie nad falsyfikatem. Drań chciał go sprzedać jakiemuś amatorowi dzieł malarskich o tematyce historycznej jako „autentyczny” fragment Panoramy Racławickiej!

- A oryginał?!

- Ukradł go na specjalne zamówienie faceta z Belgii – maniakalnego kolekcjonera dzieł sztuki. Panie Karolu! Jeszcze raz dziękuję za ocalenie! Przecież ten typ „po wszystkim” niechybnie by ze mną skończył. Za dużo o nim wiedziałem…

 

Beata Bigda
Lipiec, 2011